poniedziałek, 3 lutego 2020

     Chciałbym bardzo mieć tyle czasu i na tyle nierozlataną głowę, aby móc pisać nie tylko wówczas, gdy coś mnie do szału doprowadza. Niestety bywa tak, że czuję, iż ciśnienie w tej części mojego mózgu, która odpowiada za emocje, jest już tak wielkie, że muszę. 
     Nie będę tutaj pisał o sprawie nowej, ale o takiej, która niczym rak toczy nasze społeczeństwo i jest kolejnym przejawem strat społecznych, które dzięki obecnie nami rządzącym będzie trudno odrabiać przez całe lata. 
     Nie tak dawno obiegła kraj długi i szeroki sprawa bulwersująca, pewnej Pani "profesor" z dużego, państwowego uniwersytetu. Pani ta na swoich wykładach dotyczących socjologii rodziny miała opowiadać dyrdymały dotyczące poglądów uważanych w niektórych kręgach za "opisujące tradycyjny model rodziny". Muszę przyznać, że pierwszą rzeczą, która mnie tutaj od razu wewnętrznie rusza jest sformułowanie "tradycyjny model rodziny". Wiele już lat mam do czynienia z tzw. pedagogiką rodziny i międleniem w kółko tego tematu. Im więcej się o tym nasłuchałem, tym mniej byłem w stanie sobie zracjonalizować owo pojęcie. Czym jest bowiem tradycyjny model rodziny? Czy związkiem kobiety i mężczyzny, czy kobiety i mężczyzny i dzieci (ilu?), czy kobieta, mężczyzna, ich rodzice plus dzieci...? Jak ma się do tego kwestia relacji między członkami takich rodzin? A co z rodzinami: bezdzietnymi, wielodzietnymi, rozbitymi, zrekonstruowanymi? Takimi, w których jedni dziadkowie się nie przyznają, itd, itp.? Można by pomyśleć, że wywołuję kolejną czczą dyskusję akademicką. Ależ nie, jestem jak najdalszy od tego. Kłopot bowiem polega na tym, że w pewnych kręgach, uważanych za opiniotwórcze, a na dodatek takich, które swoją rolą opiniotwórczą przejęły się na tyle, iż uważają się za opiniodawcze, na dodatek monopolistyczne, używa się tego określenia jako punkt wyjścia do narzucania jedynie słusznego stylu życia. I wychodzą z tego już nawet nie jaja, ale dramaty życiowe. Wyrzuca się na margines: matki samotnie wychowujące dzieci (sama chciała, pewnie była nie do zniesienia, skoro chłop ją rzucił, a poza tym  może po prostu dziwka, że sobie zrobiła dziecko nawet nie wiadomo z kim): ojców w podobnej sytuacji, bo ojciec przejawiający uczucia w ogóle jakoś się nie mieści w ramach percepcji co poniektórych określających się mianem konserwatywnych (którego to pojęcia tak naprawdę nie rozumieją), dziadków z dziećmi, osób samotnych z wyboru albo z musu - przykładów można dać mnóstwo. Co najważniejsze, mówi się tutaj o jakichś nieokreślonych związkach kulturowo - formalnych (wypracowanych na przestrzeni dziejów, jakby nic się w uwarunkowaniach w historii nie zmieniało), a nie o rzeczywistych relacjach, które powinny być podstawą każdej rodziny. Tak, szanowni państwo, rodzina to nie jest żaden związek kobiety i mężczyzny, dwóch mężczyzn, dwóch kobiet, kogokolwiek i psa, bla, bla, bla. Rodzina to jest wspólnota, którą łączy poczucie tej wspólnoty właśnie, uczucia długofalowe przynależności, miłości, solidarności, przyzwyczajeń i tego wszystkiego, co sprawia, że rodzina, choćby miała to robić wyłącznie w sytuacjach kryzysowych, ale trzyma się razem i jest dla siebie. Jeśli zatem mówimy o rodzinie tradycyjnej, to jest nią taka rodzina, która przestrzega tradycyjnych wartości, cokolwiek miałoby to oznaczać, a nie stanowi wydłubany z nosa model kogokolwiek z kimkolwiek. Zajmijmy się wreszcie relacjami wewnątrz rodziny, bo z tym jest problem, a nie wytyczaniem kto z kim ma mieszkać, sypiać i w ogóle spędzać życie. Pomóżmy ludziom, którzy taką rodzinę chcą tworzyć, zamiast wytyczać im jakikolwiek model. Tyle charakterów ile ludzi, więc modelowanie w przypadku rodziny jest jak prostowanie linii papilarnych.
     Wracając jednak do przypadku rzeczonej Pani wykładającej. Zadałem sobie trud przyjrzenia się bliższemu sprawie, bo uważam, że w dobie tyleż atrakcyjnych, bo strasznych, co nie mających zbyt wiele wspólnego z prawdą nagłówków, jest to ważne. I cóż się okazało? Po pierwsze, że dorobek naukowy tej Pani nie jest imponujący, co świadczy już powoli tradycyjnie o kondycji polskiej nauki wziąwszy pod uwagę fakt, iż Pani jednak jest po habilitacji. Po drugie jest to dorobek faktycznie związany z jedną opcją światopoglądową, co samo w sobie nie jest absolutnie niczym złym, bo każdy ma do tego prawo. Ale już treść i sposób wykładania jest nie do zaakceptowania z punktu widzenia właśnie wolności myślenia, której idea akademickości jest podstawą, a na którą sama Pani "profesor" się w swoich wypowiedziach tak kuriozalnie, acz skrzętnie powołuje. Pomijam już fakt, że nie bardzo rozumiem co ma wspólnego rozwój płodu (o którym rozprawiała ochoczo, jak się okazuje), z socjologią rodziny, ale istnieje zasadnicza różnica pomiędzy przekazywaniem opinii (powinny być rozmaite) a ich ocenianiem. Przez dwadzieścia lat moich wykładów nie przyszłoby mi do głowy bronić jakiegokolwiek światopoglądu jako jedynego słusznego. Owszem, zdarzało mi się, że przedstawiałem swój, że dawałem argumenty za innym czy przeciwko, ale zawsze starałem się przedstawiać też odrębny punkt widzenia podając argumenty zarówno za jak i przeciw. Bo ideą wykładania jest pokazać sprawę i pobudzić do krytycznego, racjonalnego myślenia, a nie bronić swojego własnego światopoglądu. Nie na tym polega wolność wypowiedzi. Poza tym przez tyle lat nauczyłem się jednego: łatwo jest urazić ludzi, którzy siedzą, słuchają i mają nadzieję, że będę tym, który ich czegoś nauczy. I takim urażeniem zawodzę pokładane we mnie zaufanie. Wówczas z pewnością trudno mówić, że jestem dobrym wykładowcą, dobrym akademikiem, rzetelnym naukowcem. 
     O tym, co przy okazji całej sprawy wypisują media pisać nie będę, bo nie mam najmniejszego zamiaru odnosić się do bezczelnych manipulacji świadczących wyłącznie o kompletnym braku rzetelności tych, którzy z zasady mają przekazywać informację.
    Natomiast chciałbym się wypowiedzieć o wynikającym z całej sprawy merytorycznym clou, które jest tak naprawdę również zamiarem i trzonem mojej wypowiedzi. Rzeczona Pani i jej obrońcy bronią czegoś, czego nie rozumieją, atakują coś, co jeszcze mniej rozumieją i dokładają cegiełkę do powstawania przekonań, których wynikiem są z kolei zachowania krzywdzące ludzi. Kolejny nastolatek popełnił samobójstwo w Warszawie z powodu szykan związanych z nieumiejętnością odnalezienia się w panujących wzorcach kulturowych, a w zasadzie właśnie dlatego, że inny wymagali od niego w chamski sposób, aby zachowywał się tak, jak każe "tradycja" i "tradycyjny model". Ile jeszcze będzie trzeba tłumaczyć, w tym ludziom wykształconym, że skoro mówią o tradycji, to jest to pojęcie nie związane z naturą, a z kulturą, co jest właśnie znaczeniem słowa GENDER w odniesieniu do płci. Ile jeszcze musi zginąć młodych (i starszych) ludzi robiących sobie krzywdę, aby ktoś zrozumiał, że są osoby, które nie są w stanie żyć wedle narzuconego przez kogokolwiek stylu? Dlaczego niektórzy uważają, że mężczyzna musi być wielki, silny i agresywny, a kobieta wylaszczona, posłuszna i nie wykazująca oznak przesadnej mądrości (w przeciwieństwie do uległości - im większej, tym lepiej). Paradoksalnie te same osoby wyzywają na muzułmanów, że ci traktują kobiety jak niewolnice, brudasy jedne! Ja naprawdę jestem w stanie zrozumieć, że komuś się taki model podoba - jeśli ktoś chce być osiłkiem skupiającym wokół siebie uległe blondynki w kozaczkach, to niech będzie. A jeśli znajdzie blondynki, które mu będą uległe i będą miały kozaczki, to tym lepiej. Dla niego i pewnie dla blondynek. Ale niech się odpierniczy od reszty, która chce żyć po swojemu. Żyj i pozwól żyć to taka prosta zasada, a jak się okazuje tak trudna do przyswojenia przez niektórych.  
     Nie mam już czasem siły tłumaczyć, co to jest gender i na czym polega, że "chrześcijański" ojciec rodziny, głowa domu oraz zajmująca się dziećmi żona, to też jest ideologia gender. Że nie ma czegoś takiego jak ideologia LGBT, że jest to skrót od tych wszystkich, którzy chcą po prostu kochać tych, do których natura ich prowadzi i chcą być zostawieni w spokoju i mieć prawo do tego, aby żyć po swojemu nie narzucając swojego stylu innym. Że wreszcie najbardziej chrześcijański model rodziny prezentował sam twórca chrześcijaństwa, Jezus z Nazaretu, który nie miał żony, nie miał dzieci, a głosił miłość bliźniego. Tylko tyle i aż tyle!