środa, 28 grudnia 2022

Szczęśliwego, skromnego Roku

 

Patrzę sobie dzisiaj w łazience na kolejną rzecz opatrzoną napisem „Made in China” i tak się zastanawiam, czy dokonanie remanentu w moim domu, w celu określenia procentowego udziału towarów z Państwa Środka nie skończyłoby się zaskoczeniem. Choć i tak spodziewam się, że bliżej mi do Szanghaju niż Brukseli, jeśli chodzi o rzeczy materialne. I zaraz mi się włączyło myślenie, czemu właściwie tak jest? Czy naprawdę Chiny muszą produkować dla całego świata? Doprowadzono do stanu, w którym Chiny wytwarzają, Afryka dostarcza surowców, Rosja energii. A my tylko konsumujemy. I próbujemy ratować biedny klimat, zamieniając słomki plastikowe na papierowe, ale wciąż konsumując na potęgę. Tak mi się jakoś nasunęło, że fajnie jest być częścią tak zwanej kultury Zachodu, wszystko jedno, na którym kontynencie Starym, czy Nowym. No, może jednak lepiej na Starym, bo mam pełną świadomość bycia częścią ogromnej historii, która tę kulturę ukształtowała. W przeciwieństwie do Ameryki, gdzie była przeszczepiona, Europa budowała ją od zarania, czyli od zera. Tymczasem w Stanach próbowano ją wprowadzać od zera i to wybiórczo. Zresztą na obszarze, który miał swoją kulturę, którą się przecież wyprze siłą i whisky. Jako pierwsi mieli demokratyczną konstytucję, ale też powrócili do skompromitowanej od wieków w Europie idei niewolnictwa. Podczas gdy Europejczycy… Dalej się tłukli urządzając sobie wiek później dwie rzezie, które na dodatek rozprzestrzenili na cały świat. W tym czasie Ameryka wysłała swoich ludzi na tę rzeź, ale i na niej zarabiała. Ale nie o tym chciałem. A o tym, że ta kultura Zachodu sama się zwalnia z odpowiedzialności za środowisko, bo przecież wszystko i tak produkowane jest w Chinach, więc my spokojnie możemy minimalizować ślad węglowy w społeczeństwie, które oduczyło się pracować. Zachód dzisiaj to usługi, ale jakie: głównie liczy pieniądze, które ma z tego, co Chińczycy wyprodukują z rosyjskiej energii i afrykańskich złóż. Żyjemy wygodnie ciesząc się „Made In China”, popijając latte na sojowym w papierowych kubkach, słuchając Grety. Zaraz i tak wsiądziemy w auto i pognamy w dal, pomstując na cenę paliwa. Tak jak się nie nauczyliśmy niczego w czasie kryzysu finansowego 2007-2009, gdzie się okazało, że praca przy księgowaniu pieniędzy, zwłaszcza wirtualnych, to jednak nie praca, która cokolwiek wytwarza, oprócz bańki spekulacyjnej, tak samo raczej nie nauczymy się niczego w czasie obecnego kryzysu, gdy się okazuje, że jak rosyjskiej ropy ani gazu nie będzie, to w zasadzie będzie bida. I dalej będziemy tkwili w przekonaniu, że nasz dobrobyt bierze się z naszej pracy, choć przecież prawie niczego już nie wytwarzamy. Może to i dobrze, bo i tak mamy za dużo. Żeby było jasne: nie jestem za przenoszeniem fabryk z powrotem do Europy. Raczej myślę o tym, że mamy już tyle, że niekoniecznie musimy mieć nowe. Idea powrotu do naprawiania rzeczy zamiast wymiany na nowe bardzo mi się podoba. Chodzi mi raczej o to, że Facebook jest tak naprawdę doskonałym wyrazicielem stanu umysłu naszego społeczeństwa: post, że się coś dzieje i wszyscy naklejki masowo tworzą, protestują w postach, oburzają się we wpisach. I tyle. I w życiu realnym też tak jest, że posegregujemy tonę śmieci, przejedziemy się na zakupy tramwajem, zamiast własnym autem, zakręcimy wodę przy myciu zębów i uważamy, że ratujemy planetę, choć przecież i tak źli Chińczycy nam ją paskudzą nie zwracając uwagi na to, że przecież my też się dusimy w ich smrodzie. A zapominamy, że ci Chińczycy nawet nie zmieściliby u siebie tego, co produkują. To „czysty” Zachód to wszystko konsumuje…
Zatem czego Wam i sobie życzyć w Nowym Roku? Niech to będzie rok wyhamowania. Niech to będzie rok cieszenia się tym, co wokół nas jest za darmo: naturą, miłością, życiem. Niech to będzie rok ratowania starego smartfona zamiast kupna nowego. Rok naprawiania, rok zastanowienia się nad tym, czy kolejny gadżet jest nam naprawdę potrzebny. Nie, nie wrócimy do jaskiń, Stanisław Jerzy Lec powiedział, że na to jest nas po prostu za dużo. Ale wróćmy trochę do natury. Nie chcijmy wciąż nowego i nowego. Nie dajmy się mamić handlowcom i bankom. A tym ostatnim to już w szczególności. Tak, roku spokojnego, bez bieganiny za czymś, co nas z pewnością nie uszczęśliwi, tego Wam życzę. I sobie. 






niedziela, 19 czerwca 2022

Szpital na dyskopatiach

 Zgłosiłem się na Szpitalny Oddział Ratunkowy - pisany Wielką Literą, bo to bardzo ważne miejsce jest. Zapewne. Bo czekanie na klatce schodowej, aż wpuszczą, jakoś z pozoru tę wartość pomniejsza. Za to już na tej samej klatce wypełnia się oświadczenie, że się człowiek zgadza na wszystko, wszystko otrzymał, choć tak naprawdę otrzymał podkładkę do papieru i długopis. I świadomość, że zaraz mu to wszystko zabiorą. Po nieważnym czasie oczekiwania na krzesełku, tuż przy schodach i oglądaniu tych, którzy się na krzesełko nie załapali i siedzieli na schodach, wpuszczono mnie do środka. Tam przemiła pani pobrała hektolitr krwi. I prosiła by usiąść i czekać. I nie czuć się wyróżnionym, bo wszyscy czekają. Niektórzy stękając sobie cicho w bólu. Patrzę na monitor na korytarzu. Wyświetla numerki. Domyślam się, że jestem jednym z nich. Do tego widnieje tam informacja, że mam przecież bilet i mogę sobie sprawdzić. Ale nie napisano co i po co, za to jak byk napisano, że czas oczekiwania dla wszystkich to siedem minut. A… może gdybym miał bilet, sprawdziłbym, które to już siedem minut czekam. Tyle, że żadnego biletu nie dostałem. Może ustny, ale on nie zawierał numerka, tylko komendę: czekać. Wchodzi Pani, która też ma czekać, ale z rozbrajającą szczerością oznajmia: „nie mam gdzie”. Faktycznie, nie ma, bo wszystkie krzesełka już zajęte. Wreszcie i dla mnie zaczyna się ruch w interesie. Na początek trzeba siku zrobić do kubeczka. Pani nie powiedziała, gdzie mam to zrobić, gdzie tu w ogóle jest toaleta. Ale na szczęście człowiek w potrzebie jest w stanie sobie pomóc. Jest i siku. I czekamy. Aż wreszcie jest! Badanie tomografem. I czekanie. I informacja, że czekanie się opłaciło, bo i tak zostaję w szpitalu. A jeśli ktoś myśli, że teraz się szybko sprawy potoczą, to się myli. Najpierw informacja, że piżamek nie mają. To znaczy mają, ale papierowe. Przyjmuję. Góra trochę ciasna, oj, przepraszam, po prostu dopasowana. Za to dół całkiem luźny. Zbyt całkiem, na szczęście jest sznurek, którym można dopasować się w tak zwanym pasie. Pociągnąłem za sznurek i… urwałem go od razu. Klops, bo z pewnością jedną rękę mam już od tej pory zajętą. No chyba, że poćwiczę kroki ze spodniami w kolanach. Wędrujemy w tym stroju na oddział. Korytarze, zaułki, skręt w prawo, w lewo, winda, znowu skręty. I nie wiem gdzie jestem, oprócz tego, że przed drzwiami na oddział chirurgii. Welcome. A gdyby mi przyszło myśleć o ucieczce, to już następna myśl o tym, dokąd mam uciekać, by trafić do wyjścia, skutecznie zabije tę pierwszą. Wskazano mi krzesełko i… kazano czekać. Nie było jednak tak nudno jak na SOR-ze, bo co i rusz ktoś zadawał mi te same pytania. Na co jestem uczulony i czy piję. I oto jest! Moje miejsce! Moje gniazdko! Na korytarzu co prawda, ale przy parapecie, za którym rozciąga się widok na choinkę i komin. Skupię się na choince. Miejscówka na dodatek z perspektywami, bo z drugiej strony widok na otwarte drzwi sali damskiej. Nie będę peszyć pań, w okno się pogapię. I tak sobie myślę, słuchając wieczornego (bo w międzyczasie fiku-miku, zrobił się wieczór) ruchu na oddziale, że teraz wreszcie sobie odeśpię. I to będzie pierwsza rzecz, bo jestem obolały, wymęczony i trochę oszołomiony. Było to jednakże jedno z najbardziej pustych i durnych postanowień w moim życiu. Leżenie przy drzwiach, które wszyscy otwierają, ale nikt ich samodzielnie nie zamyka ma tę zaletę, że człowiek po zmierzeniu czasu między ich otwarciem, a trzaskiem samozamykania jest w stanie określić siłę, z jaką zostały otwarte. Ale spać to raczej nie jest w stanie. Na dodatek ludzie się kręcą, ciągle coś gdzieś z głuchym łoskotem uderza o coś innego, a na suficie przyjaźnie uśmiecha się lampa, wysyłając do mnie zalotnie miliony lumenów. Poznaję też rozkład dnia, a w zasadzie doby, co dodatkowo oddala ode mnie widmo wyspania się za wszystkie czasy. Ostatnia kroplówka schodzi tuż przed północą. Godzina piąta, ptaszki witają mnie do spółki z Panią Pielęgniarką. Czas na działkę w żyłę. Kroplówki przyjmuję chętnie, bo jest to jedyna rzecz, jaką przyjmować mogę. Mam zakaz jedzenia i picia. Dlatego, gdy wjeżdża wózek ze śniadaniem… Ładna choinka, taka wysoka. Krzątanina przed południem robi się ogromna. Nagle oddział jakby się wyroił. Przychodzi pełno ludzi, ale też sporo wychodzi ze swych kryjówek w pokojach zwanych pieszczotliwie salami chorych. I wtedy rozumiem, gdzie jestem. Każdy jak sekretarka z dokumentami, dzierży z właściwą sobie gracją worek stomijny. O, a tutaj pani zdecydowanie z XXI wieku, z centralnym wkłuciem i elegancko dyndającymi z szyi kabelkami. Witamy w świecie chirurgii. Zaczyna się obchód. Do mnie przychodzi Pan Profesor. Poznaję po okularach, bo nie przedstawia się, jest w maseczce. A siwe włosy może mieć każdy. Za nim świta. Pan Profesor się odzywa i wiem, że oceniam poprawnie. Tak może mówić tylko Pan Profesor. Zadaje rzeczowe pytania, rzuca coś do asystującego mu medycznego tła, Pani z burzą loków i jeszcze większą burzą papierów w rękach skrzętnie coś zapisuje. Diagnoza: dla mnie dwa słowa. Metoda leczenia już dla tła, trochę jakbym nagle zniknął. Ale przecież zaufanie podstawą relacji lekarz-pacjent, zatem ufam, że wiedzą co robią. Choć trochę mniej, że wiedzą, co robili, bo na pytania Pana Profesora, co do tej pory otrzymałem słyszę tylko jego dwa słowa: po co? Cóż, jeszcze żyję i na dodanek czuję się o niebo lepiej niż wczoraj, więc chyba jest dobrze, nieprawdaż? Mogę pić. Hurra! Tylko co? A, jest dystrybutor z wodą. Ale gdzie oddać co wypiję? Tutaj był kłopot, bo toalety na korytarzu nie ma. Mam sobie znaleźć toaletę w męskim pokoju i korzystać. Jakoś tak mi było niezręcznie… Tym bardziej, że żadna toaleta nie jest w żaden sposób zamykana na nic oprócz klamki, więc można jedynie zapukać i mieć nadzieję, że ktokolwiek odpowie. Inaczej będzie coś co się w eleganckim świecie określa jako „faux pas”, a inaczej pisząc będzie goła prawda. Na szczęście krótko to trwało, bo wylądowałem na „sali chorych”. Trochę miałem nadzieję na dwójkę, ale piątka też dobra. To w zasadzie wszystko jedno. I tak generuje się na takiej sali cały przekrój wiekowy i społeczny. A zwłaszcza społeczny, bo uspołecznienie jest pełne. W zasadzie nie ma innego wyjścia, jak zostać rodziną, bo przecież słowo intymność zostało w worku na rzeczy. Odgłosy fizjologii są na porządku dziennym. Tutaj zresztą panuje zupełnie inna rzeczywistość. Człowiek traci orientację kiedy kroplówka, kiedy proszki, kiedy badania. Dzień, noc, wszystko jedno. W nocy i tak niewiele się śpi, bo życie tutaj potrafi nie ustawać. Trochę jak w dżungli. Myśl o sobie, bo nie przetrwasz. Byle wyleczyć chorobę. Chorobę, z którą przyszedłeś. Mnie po czterech dniach głodówki wysiadł kręgosłup. Próby zgłoszenia tego faktu powodują ciekawą rzecz. Wiem już, na czym polega skupienie lekarskie: przede wszystkim na wybiórczej uwadze, która się wyraża w wybiórczym słuchu. Cokolwiek, co nie dotyczy schorzenia z karty nie wpada do ucha lekarskiego. W końcu leczą mnie tutaj na kiszkę. Nie na kręgosłup. Zgłaszania spraw do dyżurki powinny się tutaj uczyć liczne urzędy. Jak sprawę przyjąć, by się rozmyła. Myślicie, że zaczyna się robić nie-różowo? No to poczekajcie. Bo kończymy głodówkę. Po czterech dniach. Pech chciał, że trafiłem na długi weekend, w czasie którego Pan Profesor, jak to Pan Profesor, po profesorsku odpoczywa. Taki profesorski umysł musi odpocząć, bo on jest od mądrości, a mądrość nie silnik diesla - nie może cały czas pracować. Ale jak Pana Profesora nie ma, to nikt nie podejmie decyzji, żeby mi tę głodówkę zdjąć. Tym bardziej, że głodówka w szpitalu oznacza co oznacza. Nikt się nie bawi w semantyczne rozważania co do terminu „żywienie”. Nie ma składników odżywczych. W kroplówce też. Hop siup! Albo i to nie, bo sił stopniowo ubywa. Na szczęście kilogramów też. W tempie, które zdziwiło przede wszystkim właśnie mój kręgosłup. Jeden z lekarzy wreszcie wyraził zdziwienie: „To pan jeszcze głoduje?”. Oj, humanitarnym było zezwolić mi wreszcie na kleik. A na drugi dzień, to nawet coś, co kryje się pod podniecającym kryptonimem „mix”. Taki kleik to bomba. Dostaje się go wedle uznania: w kubku lub na talerzu. Bez sztućców, bo te albo się ma własne, albo się o nie prosi i nawet dostaje. Jeśli akurat są. A były. W przeciwieństwie do papieru toaletowego, którego akurat już nie ma. Ale my nie o tym… No, prawie… W każdym razie wróćmy do kleiku. Ponieważ jego spożywanie „na czysto” jest niesamowitym doświadczeniem, ale raczej jednorazowym w moim przypadku, należało włączyć wrodzoną kreatywność. A przecież wolno mi pić sok pomidorowy. Jedliście kiedyś pomidorową krem? Pewnie tak. Ale zapewne nie pomidorową z ryżem krem. A ja tak! A widzicie! Miód na żołądek. Zwłaszcza po czterech dniach zupełnie ścisłego postu. Co za dzień! Rewelacja. Nie mniej jednak korcił mnie następny, żeby rozwikłać zagadkę miksa. No i rozwikłałem. Chodzi o to, że do kleiku można dołączyć zupkę. Byleby nie miała kawałków czegokolwiek. Na szczęście zupki szpitalne są tak rozgotowane, że zagrożenia nie ma. Choć wydawało mi się przez chwilę, że ziemniaczek zaimponował mundurkiem. Nie mniej jednak szybka i pobieżna analiza obrazowa wózka z żarciem (to nie kolokwializm, ja doskonale wiem, co piszę) pozwoliła mi docenić moją dietę. Szpitalne jedzenie nie jest jednak legendą. To znaczy jest, ale żywą. Czasem nawet długo żywą, bo istnieje tutaj przedziwny zwyczaj nie sprzątania resztek jedzenia. Pani, która je rozwozi, niczym sztukmistrz ze swoim cudów pełnym wozem, zbiera talerze zaraz po posiłku i odjeżdża w siną dal (w mleczną dal, bo szyby następnego oddziału są mleczne). A ci, którzy z jakichkolwiek powodów spóźnią się, porzucają niezjedzone resztki, najczęściej na parapetach. Czuję się teraz jak lektor filmu przyrodniczego. Niezjedzone resztki porzucone na parapetach dogorywają spokojnie w słońcu czerwcowej późnej, acz gorącej wiosny. Za to personel dzielnie uwija się w maseczkach. Higiena przede wszystkim. Hop bęc! Zwłaszcza, gdy przybiegną Panie Salowe, aby przywrócić blask linoleum rozsiewając za sobą cudownie orzeźwiającą woń chloru. Jedna z nich stwierdziła nawet, że ten chlor zabija wszelkie bakterie. Ludzi też, ale to już skutek uboczny. Wydaje mi się, że więcej spraw ma tutaj takie skutki uboczne. No dla mnie zdecydowanie łóżko, które dla ludzi z chorobami kręgosłupa skutki uboczne realizuje dość szybko i skutecznie. Przez cienki, obłożony z oczywistych powodów tworzywem sztucznym materac czuję każdą rurę i sprężynę mojego łoża. Przy bólach kręgosłupa ułożenie się do snu na czymś takim to jak wysmarować się miodem i układać w mrowisku. Doświadczenie jedyne w swoim rodzaju. Ale innych łóżek tu nie ma. Podobnie, jak wspomnianego papieru toaletowego, łyżek, kubków, foteli do siedzenia, tabletki od bólu głowy na to wszystko. Są ludzie. Pacjenci, którzy to znoszą, chcąc jedynie wyjść do domu aby w spokoju dochodzić do zdrowia. I personel, który naprawdę haruje, uwijając się w chorym systemie. Bo ofiarami systemu są tutaj wszyscy. I personel, który robi co do niego należy, a czasem nawet co może. I pacjenci, którzy się nie odezwą. Bo czasem naprawdę nie wiadomo po co.

Więc siedzę sobie teraz, popijam sok pomidorowy z przemytu ze świata zewnętrznego i czekam na obchód. Jest niedziela, więc będzie raczej szybki. A Wam, moje Robaczki życzę dużo zdrowia. 

I wyjaśnienie:

To nie jest tekst przeciwko ludziom. Tym chorym, czasem ciężko, wystraszonym, rzuconym w wir fabryki wyciągającej ludzi z łap śmierci. Ani tym, którzy tu pracują. Nie mogącym okazywać więcej współczucia, bo zwariowaliby w świecie tak pełnym cierpienia. To jest tekst o systemie. Bezdusznym, straszliwym, który człowieka odpodmiatawia, prawdziwie dehumanizuje, który uczy lekarzy by leczyli choroby a nie ludzi. Który ze szpitala robi miejsce, gdzie ludzie zaczynają już tylko marzyć o przetrwaniu. Całemu personelowi szpitala, któremu naprawdę nie zazdroszczę, a który troszczył się tu o mnie jak mógł i jak umiał, szczerze i z całego serca dziękuję. 

Autor.