Kryzysy są potrzebne. W nich, jak w soczewce odbijają się wszelkie niedostatki postępowania. Tak, jak mówi się, że dobrych przyjaciół poznaje się w biedzie, tak też siebie samego powinno się traktować jak przyjaciela i wykorzystać okazję, żeby się poznać. I w wymiarze jednostkowym i społecznym. Czasy dziwne nastały. Bo niby z jednej strony jesteśmy coraz lepiej przystosowani do życia, coraz więcej wiemy, ale jako społeczeństwo wciąż wykazujemy ogromny rozdźwięk między samoświadomością a tym, co robimy naprawdę. Zdecydowanym pozytywem wszelkich kryzysów jest to, że uczą. Ale pod warunkiem, że uczeń chce się nauczyć, że wyciąga wnioski, że zmienia swoje postępowanie. Czy tak będzie w przypadku tego co dzieje się obecnie? Mam poważne wątpliwości. Ale po pierwsze diagnoza.
W natłoku informacji ciężko jest wybrać to, co jest najbliżej prawdy. Najbliżej, bo tak naprawdę nawet gdy coś widzimy, nie musi takim być, na jakie wygląda. Oj tak, filozofowie o tym rozprawiają od wieków. Jeśli zaś na dodatek ktoś to relacjonuje, to zawsze przez pryzmat tego, jak to widzi. Świat nie jest bowiem taki, jaki jest, - jest taki, jakim go postrzegamy, a często też taki, jakim chcielibyśmy go postrzegać. Trochę na zasadzie: nie do końca poznałem, więc resztę sobie dopowiem wedle uznania. Nic więc dziwnego, że w powodzi informacji ciężko nam wybrać te, które w jak największym stopniu pokrywają się z rzeczywistością. Ale warto włożyć trochę wysiłku w to, żeby poszperać. Inaczej przejmujemy się tym, co inni chcą, abyśmy wiedzieli, a co z prawdą nie ma nic wspólnego. W dobie nieograniczonej komunikacji łatwo jest ludźmi manipulować. Łatwo wpuszczać do sieci informacje, które szybko znajdują odbiorców, bo są… odpowiednio przygotowane. Wiedzą to doskonale nie tylko specjaliści od mediów, które kuszą nas, aby spośród wielu jabłek na targu wybrać akurat te, które błyszczą najbardziej. Choć wata w środku. Albo wręcz robak. Wiedzą to również ci, których po prostu fascynuje rozpowszechnianie bzdur, byle by się coś działo. A niektórzy wręcz nie wiedzą, że to wiedzą, ale mają po prostu dar do zjednywania sobie innych mową perswazyjną, pełną emocji. Bo już tylko emocje na nas działają. Wiedza niestety nie. Jest jej za dużo. To trochę tak, jak kiedyś śpiewała bodaj Ewa Bem o pomidorach - gdy ich w bród to nie smakują. Dlatego ludziom się nie chce. Nie sprawdzają. Nie myślą, zostawiają to innym. Sami łykają tylko emocjonalne informacje, na dodatek ładnie, bo sensacyjnie wyglądające. Niestety myliłby się ten, kto uważałby, że konsekwencją takiego stanu rzeczy jest wyłącznie powszechna niewiedza krocząca do spółki z durnotą. Do tego dochodzi też zacietrzewienie. I prościutka droga do fanatyzmu i ekstremalnych zachowań. Czemu? Bo jeśli przyswajamy coś, co jest nasączone emocjami, jak dobry tort ponczem, to nic dziwnego, że sami się nakręcamy do granic jedyną słusznością tego, cośmy właśnie przyswoili. Taki stan można określić nie tylko jako fanatyzm, zatwardzenie w swoich racjach, ale jest to też stan, w którym wyłączamy kompletnie w naszych umysłach opcje krytycznego myślenia. Tracimy umiejętność niewierzenia samym sobie. Czemu to ważne i niebezpieczne? Bo właśnie przestajemy szukać dalej, sprawdzać, drążyć, nie dopuszczamy do siebie innego punktu widzenia, innego spojrzenia. I jak ryba na haczyk, dajemy się złapać na coś, co popularnie określa się dzisiaj jako fake newsy. Na dodatek bronimy ich niczym Rejtan atakując jednocześnie bezpardonowo każdego, kto się choćby wychyli z wątpliwościami. Pomaga to w polaryzacji i tak już spolaryzowanego społeczeństwa. Czego nie dokonali niemiłościwie nam panujący, rozdzielając ludzi na „pisowych” i „niepisowych”, tego dopełniła pandemia. Przestało mnie śmieszyć to, że ludzie bezrefleksyjnie powtarzają brednie dotyczące wirusa, zasypując dziurę wątpliwości bylejaką informacją, byleby była kategoryczna. Na dodatek jedynym argumentem w dyskusji są inwektywy ad personam. Nie dziwi mnie to, bo już dwieście lat temu niejaki Schopenhauer zauważył, że gdy w dyskusji nie ma się nic sensownego do powiedzenia, to obraża się innych. Grunt został doskonale przygotowany, bo w naszym społeczeństwie nauczyciele są zidiociali, lekarze to złodzieje, sędziowie to kasta a profesorowie sitwa durnot. Zniszczono jakikolwiek autorytet, choć tak naprawdę był on niszczony już od dłuższego czasu przez samych rodziców, którzy starając się zapewnić wszystko, z bezstresowym wychowaniem włącznie, swoim pociechom, spowodowali, że autorytet stał się Mieczysławem Foggiem społeczności - niby jest, być może fajny, ale zdecydowanie dla dziadków i pradziadków.
No i co w związku z tym? Co zrobić? Jaką naukę wyciągnąć z tego kryzysu, który tak naprawdę jest po prostu kumulacją wielu okoliczności, w tym takich, które spokojnie drążyły naszą kulturę od dawna?
Po pierwsze przestać wzmacniać jednostki od małego w złudnym przekonaniu samodzielnej, własnej mocy. Obrzydliwa kultura sukcesu wpajana od małego, indywidualizm, na który się stawia, nawet pod pozorem tak zwanej pracy zespołowej, tak naprawdę wbija jednostkę w przekonanie, że poradzi sobie sama. Zawsze i wszędzie. A to przecież jakby po prostu powiedzieć komuś: nie oglądaj się na innych, a jeśli już, to traktuj ich narzędziowo. Proszę się zastanowić, czy uczy się w szkole, czy nas uczono, prawdziwej pracy zespołowej? Sukcesu grupy? Odpowiedzialności za nią? No raczej nie, bo to każdy z nas z osobna miał po prostu dostać piątkę bądź szóstkę. Do tego jeszcze jakże częste w szkole powiedzenie: nie zaglądaj do kolegi, rób sam. A przecież do diabła żyjemy w społeczeństwie, na dodatek w czasach, gdzie nikt nie jest i nie będzie samowystarczalny, bo mamy lekarzy, prawników, hydraulików, elektryków, kucharzy, mnóstwo, mnóstwo ważnych zawodów, ale nikogo, kto skupiałby je wszystkie! Na dodatek samodzielność powoduje właśnie, że nie potrzebujemy kogoś kto wie lepiej, wie więcej, wie coś, czego nie wiemy my. Zaczyna się od autorytetu rodziców, którzy sami sobie go grzebią nie potrafiąc być wzorem do naśladowania, poprzez nauczycieli, których grzebią również rodzice, twierdząc nie raz do własnych dzieci, że mają głupią tę panią, czy pana, aż po autorytety społeczne, które opluwają choćby politycy - niedouczone kreatury, które żyją za cudze pieniądze i nie mają ani wiedzy, ani umiejętności, ani kultury. Wszyscy się zgadzamy, że dzieci i młodzież rozpaczliwie potrzebują autorytetów, bo w tak zróżnicowanym świecie po prostu się gubią. Ale nie tylko nie potrafimy im owych autorytetów dać, ale na dodatek wciąż obrzucamy łajnem tych, którzy się na te autorytety nadają. Włącznie z nami samymi. Zatem pozwólmy dzieciakom patrzeć na autorytety, pozwólmy współpracować. Nie uczmy w zglobalizowanym świecie wściekłego indywidualizmu i parcia do sukcesu, bo robimy krzywdę i im i sobie. Uczmy słuchania innych, uczmy lekarzy zawodu a ludzi, że lekarza trzeba słuchać, bo się zna. Że sędzia się dużo uczy prawa, którego my nie znamy, więc trzeba ufać jego autorytetowi. Owszem, w każdej profesji znajdzie się nieprofesjonalna czarna owca. Ale uczmy od małego, że to wyjątki, które nie powinny mieć wpływu na obraz całości, a nie odwrotnie: że skoro jeden sędzia ukradł batonika to wszyscy sędziowie to złodzieje.
Po drugie: uczmy samodzielności, ale w myśleniu. Uczmy mieć własne zdanie, uczmy myślenia krytycznego. Wciąż mówimy dzieciakom kto jest dobrym bohaterem z literatury, kto jest złym. Dajemy klucze, uczymy pamięciowo, co w dobie informacji dostępnej w smartfonie jest absurdem. Dzieci dowiadują się na lekcji czym jest pantofelek (o żyjątko tutaj chodzi) i muszą się nauczyć na pamięć organelli owego pantofelka, ale nie wiedzą jak można by znaleźć z łatwością informację o nim w bibliotece albo w sieci i jak odróżnić te, które dotyczą pantofelka od tych, które niczego nie dotyczą. Szkoła uczy pamięciowo wzorów, a nie uczy myślenia krytycznego. Bo i jak by mogła, skoro to, czego uczy nie ma prawa z zasady być poddawane w wątpliwość. Sokrates się już dawno przewrócił w grobie. Pozornie to, o czym teraz piszę kłoci się z tym, co napisałem powyżej. No bo jak nauczyciel ma być autorytetem skoro jego uczeń może podejść krytycznie do tego, co on mówi? Absolutnie się nie kłóci, jeśli nauczyciel będzie tym, który właśnie nauczy, jak się uczyć, który nauczy, żeby zawsze krytycznie patrzeć na to, co już wiemy. Taki był właśnie Sokrates - sam o sobie twierdził, że jest głupi i był niekwestionowanym autorytetem. Dwa i pół tysiąca lat temu. I nadal jest. Przynajmniej dla niektórych.
Po trzecie: dostrzegajmy człowieka w kimś kto nie jest nami. Zastanówmy się, zanim powiemy komuś, że „razem z włosami wyszedł mu rozum”, czy sami chcielibyśmy coś takiego w dyskusji usłyszeć. To oczywiście powiązane jest z moim pierwszym postulatem, bo jeśli nie umiemy tak naprawdę żyć i działać w grupie, jeśli jesteśmy nastawieni na nasz własny sukces, to nic dziwnego, że tak łatwo przychodzi nam gnojenie innych. Zwłaszcza gdy do tego dokładamy kompleks niższości podpowiadający nam (najczęściej zgodnie z prawdą), że ten drugi naprawdę może wiedzieć więcej od nas. Dlatego trzeba go zgnoić, zdeptać w dyskusji. Obrazić tak, żeby już nie mógł zaskoczyć nas żadnym racjonalnym argumentem. Ludzie, zrozummy, że naprawdę możemy często nie mieć racji. Otwórzmy się na to i spróbujmy cześciej zadawać sobie pytanie: a może jednak jest inaczej?
Kończę już, bo jedną z cech dzisiejszych czasów jest niestety brak chęci do czytania dłuższych wywodów. Męczą. Nie jest to dziwne, skoro codziennie musimy przyswoić tyle dziwnych bodźców i informacji. Napiszę jeszcze tylko, że gdzieś w głębi mojej niepoprawnej, optymistycznej duszy wierzę, że może choć w małym stopniu wyciągniemy wnioski z kryzysu, w jakim się teraz znajdujemy. I jak po burzy wyjdzie słońce, w którym dostrzeżemy, jak wiele nas ta burza nauczyła. Oby!