Przeczytałem właśnie feministyczny artykuł o sytuacji kobiet w czasie pandemii. O tym, między innymi, że wobec braku płatnych form opieki to one przyjmują na siebie ciężar opieki nad dziećmi. I tak sobie pomyślałem o feminizmie jako takim. Czy nie powinno być przypadkiem tak, aby zastanawiać się nad rolami genderowymi, zamiast ciągle patrzeć na temat z perspektywy feminizmu? Owszem, autorką artykułu jest kobieta, więc patrzy na temat z tej właśnie perspektywy. Nie uważam siebie za antyfeministę, raczej za feministę, a tak naprawdę za osobę opowiadającą się po prostu za gender equality. Bo tez myślę sobie o biologicznych rolach, w których różnice są oczywiste. Ludzie mają dzieci i jest to fakt, dzięki któremu wciąż istniejemy na tej planecie. I to kobiety te dzieci rodzą, więc jest też rzeczą naturalną, że to one mają większą więź z kimś, kogo dziewięć miesięcy rozwijają wewnątrz własnego organizmu i kosztem tegoż. Rola ojca jest już w tym momencie sprawcza, ważna, ale i drugorzędna. Otacza opieką przede wszystkim matkę, stąd również istniejące w jej łonie dziecko, ale bezpośrednio w jego rozwoju udziału nie bierze. Dlatego może się wydawać, że rola opiekuńcza matki jest mimo wszystko bardziej… No po prostu bardziej. Rozumiem jednak chęć kobiet, zupełnie naturalną, do rozwijania również siebie i własnej kariery, czy samej siebie ot tak po prostu. Posiadanie dziecka nie musi być powodem do tego, aby własne życie zamykać tylko i wyłącznie w kręgu macierzyństwa. Poza tym tacierzyństwo uważam za rzecz piękną i dojrzałą z punktu widzenia zarówno samego mężczyzny, jak i związku, w którym decyzje zapadają obopólnie i nie przez pryzmat podejmującej jej osoby, ale z uwzględnieniem potrzeb obu stron. Natomiast z drugiej strony nie można mieć wszystkiego. Decyzja co do osiągnięcia pewnego status quo pociąga za sobą pewne konsekwencje. Nie dotyczy to wyłącznie dziecka, ale generalnie decyzji dotyczących naszego życia. Pójście na studia mimo konieczności pracy wiąże się z tym, że nie będzie wolnego czasu po pracy a obciążenie psychiczne znacznie wzrośnie. Kupno samochodu wiąże się z tym, że trzeba planować budżet z uwzględnieniem paliwa, ale też kosztów eksploatacji i amortyzacji: samochód to też ubezpieczenie, przeglądy, mechanik. Posiadanie psa to zupełnie inna optyka organizowania życia: wyjście na spacer, wyjazdy z uwzględnieniem czworonoga, etc. Być może dziwnie to wygląda, gdy zestawiam samochód z dzieckiem, ale chodzi mi o to, że każda decyzja co do stanu naszego życia pociąga za sobą konsekwencje. Jeśli decyduję się na związek z kimś, z kim mogę (planowane bądź radośnie przypadkowo przyjęte) mieć dzieci, to muszę liczyć się z tym, że dziecko wymaga opieki, że dziecko wymaga wychowania, że dziecku nawet najbardziej wykwalifikowana niania rodziców nie zastąpi. Szlag mnie mówiąc szczerze trafia, gdy się mówi, że to pandemia stanowi problem, bo nagle ktoś musi się zająć opieką nad dziećmi. Instytucjonalizacja naszego życia włączyła dzieci w magiczny i złudny krąg usług: obiad ugotuje restauracja, pranie zrobi pralnia, sprzątnie Pani Jadzia, a dzieckiem zajmie się Pani Anitka. A w domu Pan Romek na telefon wszystko naprawi. Dziecko nie jest ani brudną koszulą, ani żarówką do wymiany, żeby je z założenia oddawać w obce ręce do wychowania. I tak dochodzimy do sedna: ktoś się musi nim zająć. I to od rodziców zależy kto to będzie, choć wraca jak bumerang problem, że mama jest do tego jakby bardziej predysponowana. I nie piszę teraz tego z perspektywy kultury, ale z perspektywy natury po prostu. Z perspektywy kultury zaś zastanawiam się nie tylko nad rolą kobiet, która tylko pozornie wydaje się drugorzędna i podporządkowana. Trochę w życiu poznałem kulturę Islamu i pewnym momencie zrozumiałem, że podział ról w tej kulturze jest pewnym modelem rozwiązania problemu: życie to praca i dom i obie te sfery są równie ważne, więc trzeba jakoś role podzielić. Dyskusyjna jest oczywiście kwestia odgórnego podziału tych ról, ale w gruncie rzeczy problem mają jednak rozwiązany. Problem, z którym cywilizacja tak zwanego Zachodu nie może sobie poradzić, zbyt często udając, że go w ogóle nie ma. A jest. I to jest szerszy: w życiu nie można mieć wszystkiego. Kariera w ogromnym stopniu wyklucza życie domowe. Jeśli do tego dodamy tak zwany tradycyjny podział ról, to mamy: kobiety sfrustrowane, zmęczone, wracające z pracy, bo przecież chcą też się w niej spełniać, ale gotujące obiad, zajmujące się dziećmi, etc. I zarabiające mniej, bo przecież nie są w stanie (oczywiście teoretycznie ironizuję) być tak wydajne w pracy jak mężczyźni, skoro mają też obowiązki domowe. Ale pamiętajmy, że z drugiej strony jest też mężczyzna, którego role kulturowe dotyczą nie mniej. Często feministki zapominają, że rola mężczyzny tylko pozornie jest o niebo lepsza od roli kobiet. Mężczyzna wychowywany jest w kulturze siły. Musi być twardy, nie płakać lecz walczyć. Być bezwzględnym: tak jak kobiety chciałyby móc bez ograniczeń wspinać się, nawet bezwzględnie po szczeblach kariery, tak od mężczyzny często po prostu się tego wymaga. Facet musi umieć się bić, musi być przy tym odpowiedzialny. Do tego dokłada się również biologia, która sprawia, że kobieta jest mniejsza, więc gorzej radzi sobie z podnoszeniem ciężarów. Kiedy czytałem o tym, że wiele kobiet w pandemii skazanych jest przez system na rezygnację z pracy, bo trzeba zając się dziećmi, pomyślałem sobie o hipotetycznym przykładzie, w którym w domu mężczyzna jest górnikiem. No przecież nie zamienią się na role… Pomyślmy czasem również o tym, że facet, który zostaje jedynym żywicielem rodziny czuje na sobie olbrzymi ciężar odpowiedzialności. Naprawdę poczucie, że jak cokolwiek pójdzie nie tak, to żona i dzieci nie będą mieli co jeść, potrafi być równie frustrujące jak brak możliwości robienia kariery bo trzeba w domu z dziećmi zostać.
Czy zatem rodzi się w mojej głowie jakaś konkluzja z tych rozważań? Owszem. Może jest tak, że nam się na tym Zachodzie po prostu wszystko pomieszało? Przez to, że rozwój cywilizacyjny i technologiczny zostawił daleko w tyle rozwój kulturowy. Modele tak zwane tradycyjne zderzyły się z rosnącym konsumpcjonizmem a poczucie standardu życia wzrosło nam do tego stopnia, że przestaliśmy oglądać się na cokolwiek innego. Może zatem za dużo po prostu chcemy? Bo gdyby nie dzielić ról domowych między kobietę a mężczyznę, lecz rozłożyć je pomiędzy nich? Gdyby kulturowo naturalnym stał się mężczyzna czuły, cieplejszy, nieco słabszy od macho, a kobieta nieco silniejsza od mimozy? Gdyby robienie kariery nie oznaczało zatracenie się w wyścigu szczurów, lecz pozwalało zapewnić byt rodzinie, która jest równie ważna? Tak, wiem co piszę: równie ważna, bo sądzę, że priorytetem powinien być zawsze człowiek jako podmiot. Czyli krótko mówiąc: JA. Jeśli ja będę ze sobą szczęśliwy to dam szczęście innym: społeczeństwu w pracy i rodzinie w domu. Im jestem starszy, tym bardziej się zastanawiam nad koniecznością jasnej hierarchizacji: najpierw rodzina, potem cała reszta. Nie jestem wcale pewien, czy to dobre podejście. A co, jeśli trzymać wszystkie te sfery na równi? Ja, rodzina, praca? Czy nie spowodowałoby to wyważenia? I może tradycyjny podział doby: trzy razy po osiem: osiem na pracę, osiem na sen, osiem na dom, nie ma sensu? A może osiem na sen, sześć na pracę, sześć na dom i cztery na siebie ma go więcej? Może też ograniczmy potrzeby konsumpcyjne, a zajmijmy się sobą, partnerem, dziećmi, domem? Wówczas być może znajdziemy równowagę, która pozwoli na pozbycie się problemów: kto ma się w rodzinie rozwijać a kto zająć dziećmi (jakby zajęcie dziećmi zamykało drogę do rozwoju). No właśnie, przecież to model szczęśliwego dzieciństwa: trochę szkoły, trochę rodziców, trochę czasu dla samego siebie i dużo zdrowego snu. Może warto jednak wziąć z tego przykład? Sami sobie spróbujcie odpowiedzieć na te pytania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz