czwartek, 30 lipca 2009

Gazeta...

Przeczytałem artykuł w dzisiejszej Gazecie Wyborczej i nie mogę pozostać obojętny, choć obiecałem sobie, że nie zabiorę głosu w tej głupiej dyskusji. Ale nie mogę. Nie mogę głównie dlatego, że dopiero kiedy człowiek o czymś dobrze wie, a potem o tym czyta w gazecie, zdaje sobie sprawę w jaki sposób robi się ludziom wodę z mózgu. Bo o ilu rzeczach nie wiem, a czytam. I jeśli poziom rzetelności jest taki, jak w przypadku artykułu o AHE, to ja dziękuję za prasę, bo oznacza to, że jestem systematycznie okłamywany. I to mnie boli najbardziej. Nielegalne ośrodki, o których rozpisuje się Wyborcza wcale nie są nielegalne, a przynajmniej nie były nimi, kiedy powstawały. Prawo dotyczące szkół wyższych jest tak skonstruowane, że Uczelnia chciała połączyć pożyteczne z pożytecznym, to znaczy rozwijać się i zarabiać przy jednoczesnym zaoferowaniu ludziom z mniejszych miejscowości dostępu do studiów. Dziennikarze nie zadali sobie bowiem trudu porozmawiania z tymi studentami, którzy uczestniczyli w kursach IPT w mniejszych miastach – jakie mieliby szanse na wyjazd do Łodzi, Warszawy, Gdańska, Poznania, etc., żeby tam iść na studiach. W przytłaczającej większości żadne! Dziennikarze nie napisali również nic o formule tego kształcenia, a zatem o kursach przygotowujących do egzaminów, które były pokłosiem nigdy formalnie nie zlikwidowanego w Polsce eksternistycznego trybu studiów. Kłopot zawsze leżał w interpretacji przepisów, które Uczelnia rozumiała na swój sposób, ministerstwo na swój. I rozbawiają mnie słowa Rzecznika Prasowego MNiSW, który twierdzi, że robią to co robią dla dobra studentów, bo wychodzi na to, że w rozumieniu ministerstwa dobrem studentów jest zabranie im możliwości studiowania. Bo nie o to chodzi, żeby kształcić po partyzancku w każdej gminie. Chodzi o to, żeby dać ludziom możliwość. Jaką zatem propozycję ma ministerstwo dla tysięcy ludzi z mniejszych miejscowości? Co zaproponowano w zamian za likwidację AHE? Nic! Programy dostępności wiedzy nie są realizowane. Kilka lat temu wypłynął z Warszawy projekt komputera w każdej gminie. Z dostępem do studiów zdalnych. AHE, wówczas jeszcze WSHE zaangażowała się w to od razu. Efekt? Ograniczono możliwość dostępu do studiów zdalnych do 60%. Uwalono przez to w całym kraju rozwijające się projekty platform internetowych, na których nie tylko można było studiować nie wychodząc z domu, ale również były to studia na bardzo wysokim poziomie, bo mało kto wie, że studia na platformie, to bezpośredni kontakt prowadzącego z każdym studentem, a nie z grupą 30 osób, z których przez 45 minut odezwą się cztery a reszta jest ciałem, niekoniecznie duchem. W ten sposób przechodzimy do jakości studiów. Dziennikarze rozpisują się nad marną jakością kształcenia. Studia to ten etap kształcenia, gdzie nikt nikomu do łba wiedzy łopatą nie nałoży, bo tu punkt ciężkości jest położony na samokształcenie. Inaczej mówiąc na studiach przede wszystkim każdy się uczy sam. Więc to od niego zależy, czy wyniesie coś z zajęć czy nie. Szczerze mówiąc, kiedy miałem zajęcia na Uniwersytecie, kiedyś udało mi się przysnąć na prowadzonych przez siebie ćwiczeniach ze studentami wieczorowymi. Czemu? Ponieważ mając dość zadawania studentom pytań i odpowiadania sobie samemu na nie, zaparłem się i po zadaniu pytania czekałem na odpowiedź. Tak długo, że mi głowa zaczęła się kiwać. Można oczywiście winić mnie za to, że zajęcia były nieciekawe, że nie umiałem ich poprowadzić. Ale jak poprowadzić zajęcia, które z założenia są analizą tekstu i wymagają wcześniejszego przeczytania materiału i przygotowania się do zajęć? I proszę mi teraz powiedzieć, co ma zrobić wykładowca na studiach? Stawiać dwójki? Wezwać rodziców do szkoły? Wywalić za drzwi? No chyba nie na tym studia polegają. Zmierzam zatem do tego, że na studiach jakość kształcenia zależy od obu stron. Ja staram się zachęcić studentów do tego, żeby się nauczyli, ale chcieć muszą obie strony. I do tego prestiż uczelni, miejsce nauki, bliskość biblioteki nie mają nic. Liczą się chęci obu stron. Reszta to sprawy drugorzędne. Przypominam, że Arystoteles uczył w krzakach! A studentom, którzy kończą uczelnię i pyskują na poziom uczelni gratuluję głupoty. Przecież jeśli poziom był tak żenujący to mogli pójść uczyć się gdzie indziej. Nikt ich na siłę nie trzymał. Nikt też widać nie stał nad nimi z batem, żeby przeczytali coś więcej niż SMS od kolegi czy koleżanki. I może w tym ból, w tym problem. Może zamordyzm jest dobry, a profil uczelni, która stara się nauczyć przede wszystkim zaradności, podmiotowości i przekonania o własnej wartości to zły profil, bo trzeba Polaka zahukać, tylko wtedy czuje, że ma do czynienia z wysokim poziomem… czegokolwiek. Co za natura nasza paskudna, opluć, zniszczyć, zszargać? A do tego nakłamać, nie sprawdzić, lecz ujadać, jak w Gazecie Wyborczej. Przyznawanie się, że pisze się artykuł z kalkulatorem i Naszą Klasą to już szczyt bezczelności. Panowie! Naprawdę uważacie, że ten Naród jest aż tak durny? Smutno mi… I tyle. Smutno, bo ktoś niszczy lata mojej ciężkiej pracy, mojego dobrego kontaktu ze studentami. Mojej wizji świata, który choć lokalnie i w swojej działce tylko, próbuję zmienić na lepsze. I dlaczego? Dla premii? Bo przecież nie dla prawdy, która w tym artykule jest klejona jak plastelinowy ludzik. I tu się doda zapałkę, tu kapelusik i będzie… no, ładnie przynajmniej. Ale taka prawdziwa historia, jaki prawdziwy człowiek… Z plasteliny!

Idę na urlop, może mi się lepiej zrobi.

środa, 29 kwietnia 2009

Wyborco! Obudź się!

Zwyklę staram się stronić od polityki, choć jako świadomy obywatel interesuję się nią, tak jak w moim odczuciu powinienem. Czasem jednak granica obłędu zostaje na tyle przekroczona, że nie mogę siedzieć cicho. Do tego, że głowa naszego państwa kompromituje siebie, Urząd swój i nasz kraj przy okazji, zdążyłem się już przywyczaić, ale ze względu na szacunek do Urzędu nie komentuję sprawy, no chyba, ze żywiołowo, w domu, przed telewizorem. Ale kiedy Sz.P Wielki Brat, tak przecież przyzwyczajony do świętości i obrony wartości obywatelskich wszelakich pluje na jedną z podstawowych zasad obywatelskich, nie mogę siedzieć cicho. Otóż bowiem media (te paskudne i te mniej paskudne - bez różnicy) donoszą, iż Panu J.K., znanego z zaciętego charakteru, nienawidzących oczek i niedoboru hormonu wzrostu w okresie rozwojowym, nie spodobał się wyrok niezawisłego sądu RP. Ma prawo się zżymać. Ale nazywać sędziego "młodą damą" publicznie i sugerować, iż nie tylko jest ona zdrajczynią jakże cennych wartości narodu polskiego takich jak: zaściankowość, nienawiść, zawiść, kłamstwo plotkowe śmierdzące jak bąk, wypuszczone dla realizacji partykularnych interesów, ale też nieopierzonym młodym "prawie - sędziowskim" narybkiem, to już naprawde przesada. Przecież gdyby coś takiego wymknęło mu się na sali, to sąd miałby nie tylko prawo, ale i obowiązek ukarać go za obrazę sądu, o czym wie już za przeproszeniem każda "archetypowa" gospodyni domowa (posługuję sie tu tylko przykładowym symbolem, sama gosposia nie jest tu wyznacznikiem, z całym szacunkiem) oglądająca w akcji Annę Marię Wesołowską. Szkoda, że nie ma zaś tej wiedzy przywódca jednej z większych partii w ponad czterdziestomilionowym kraju, na dodatek rwący się do udziału we współrządzeniu Europą! A przecież choćby w towarzystiwe Ludwika Dorna będąc, usłyszał jak rozpoczyna się sentencja wyroku, gdzie Sędzia wypowiada się w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej. A zatem tak naprawdę RP nazwana została "młodą damą". I nikt mnie nie przekona, że to nic złego, bo to jest po pierwsze: odwołanie się do wieku w przypadku kobiety, po drugie zaś konotacja braku doświadczenia i wiedzy jest w takim zwrocie oczywista. Choć paradoksalnie Polska jest w tym momencie faktycznie jak "młoda dama" - żadnej nauki nie wyciągnęła przez lata. Są bowiem w narodzie wciąż tacy, co za Prezesem w ogień by skoczyli. I pójdą zagłosować na PiS w wyborach do Europarlamentu. Co ciekawe nie do końca wiedząc na jaką politykę będą głosować, ponieważ jak dotąd nie usłyszeliśmy czego ta partia chce dokonać w Parlamencie Europejskim, za to regularnie narażani jesteśmy na oglądanie kolejnego wiadra pomyj wylewanego na innych. Toż to woła o pomstę do zdrowego rozsądku! I kiedy przeglądam gazety, dochodzę do wniosku, że prawdziwą świńską grypą w tym kraju jest ta wywołana przez wirus PiS! I dajnam Boże szczepionkę! Pozdrawiam.

wtorek, 27 stycznia 2009

Ble!

Humor mi się nie poprawia, sytuacja tudzież. I choć tłumaczę sobie jak tylko mogę, że przecież..., a nawet..., więc... - nie za bardzo działa. Więc tylko dobranoc życzę. I pozdrawiam.

wtorek, 20 stycznia 2009

Prawo serii

     Myślałem, że prawo serii to wymysł mediów, które na fali jednej, w udany sposób sprzedanej sensacji, natychmiast wyszukują drugą, podobną. Aż wreszcie i mnie dopadło. W piątek spalił mi się komputer. Zanim uda mi się zrobić cokolwiek z dyskiem, z którego dym i smród poszedł (jeśli w ogóle uda mi się cokolwiek z tym zrobić) zostałem z nowym komputerem, któremu trzeba nadać duszę i wszystkie programy na nowo. Oczywiście jeśli ktoś coś do mnie wysłał dwa tygodnie i wcześniej temu i nie doczekał się odpowiedzi, to się raczej nie doczeka, bo tej poczty nie ma (aż tak daleko nie sięgła, niestety, moja kopia zapasowa). Prosiłbym o cierpliwe wysłanie jeszcze raz.

     Sobota rano, wraz z koleżanką jedziemy do Bełchatowa, do studentów, aż nagle, gruchnęło, skrobnęło i... zostałem również bez samochodu. Teraz czekam aż pewien miły Pan: a) znajdzie silnik do mego auta b) wymieni rzeczony c) wystawi mi za to rachunek.

     Zaczynam wierzyć, nie tylko w prawo serii, ale również w to, że w styczniu przypada statystycznie najgorszy dzień w roku. 

     Ale wy choć ducha nie gaście! Dobranoc!

środa, 14 stycznia 2009

Dzień nie jak co dzień.

Uch, ile miałem dzisiaj zrobić. I choć dzień nie należał do leniwych, to z listy zadań nie udało się wszystkiego wykreślić. Ale ponieważ twardo postanowiłem napisać, niech choć tyle... 

      Po pierwsze Bogu co boskie, a ludziom co ludzkie. Co ludzkie i miłe. Bo otrzymałem tak wiele miłych życzeń. Za wszystkie serdecznie dziękuję. Nie ważne, czy NK przypomniała, czy nie potrzebował ktoś przypomnienia, liczy się gest. Gest, którego nawiasem mówiąc mnie samemu czasem nie udaje się wykonać. I nie będę w tym momencie nawet próbował wyjaśniać czegokolwiek bo wyjdzie, że się usprawiedliwiam. Wystarczą mi moje osobiste wyrzuty sumienia. W każdym razie jeszcze raz dzięki. 

     A teraz chciałbym opisać pokrótce (niech to będzie przyczynek do moich obserwacji podózniczych, które kiedyś z pewnością spiszę), moją kolejową folklorystyczną wyprawę do Berlina. Na stację Konin wpadłem po zajęciach, zziajany, ale nie pracą dydaktyczną, tylko biegiem przez krzaki. Postanowiłem (a w zasadzie nie mieszałbym do tego postanowienia, w ogóle mózgu bym do tego nie mieszał) przejść wieczorową porą, piechotą ze szkoły na dworzec. Źle jednak oceniłem odległość i po wielu perypetiach, w ostatniej chwili udało mi sie wbiec na peron. W pociągu Berlin - Warszawa - Ekspress oprócz charakterystycznych dla PKP przedziałów, jest też "nowoczesny" wagon bezprzedziałowy. W nim to, z uwagi na względy bezpieczeństwa późną porą miałem zarezerwowoany bilet. Kiedy tylko minęliśmy Poznań, zaczęły się atrakcje. Obok mnie usiadł jegomość,ubrany w niezbyt higieniczną kurtkę zimową, której nie pozbywał się, mimo ewidentnie wysokiej temperatury w pociągu. Ponieważ unosił się nad nim zapach toruńskiej, podwawelskiej, et consortes, nieważne z jakiej części jego jestestwa pochodzący, pomyślałem, że jeśli nie pozbędzie się owej odzieży zimowej, zaraz do kiełbasianego dołączy inny, swojski zapach. Nie pomyliłem się. Wystarczyło trzydzieści minut. Nie było mi jednak dane zbyt długo cieszyć się zapachową mieszaniną owych nieprawdopodobnych ingrediencji  kiedy ów dżentelmen świadomie dodał cokolwiek do swej osobistej perfumy otwierając puszkę Lecha Strong, żeby nie było, że nie lokalny patriota. Wysiadł w Rzepinie, po drodze rzucając kilka przezabawnych uwag, nie nadających się jednak do wypisania (nie przez używanie wulgaryzmów, ale dziwnych dźwięków jakie wydawał) na temat prędkości pociągu. Ale to nie wszystko. Tuż za mną zajęli miejsca: starszy pan (w każdym razie z wyglądu) i jego nie młodsza (w każdym razie z wyglądu) małżonka. Miło było posłuchać, a nie dało się nie posłuchać, jak bardzo się kochali, zwracając się do siebie tak, że znów nie mogę tego opisać, ale tym razem z powodów słownikowych. Czad! Aż odłożyłem lekturę, boć przecie i tak nie miałem szans najmniejszych się skupić. Aż tu nagle do mieszaniny zapachowej mego sąsiada dołącza się coś dziwnie znajomego. Okazało się, że Pani z przodu z kolei, nie jest w stanie podróżować z pustym żołądkiem, a że żołądek widocznie miała rozmiarów pokaźnych, choć sama zupełnie szczupła, jadła prawie bez przerwy. Nie to jest jednak zabawne, ale menu, jakie dobrała do pociągu, jescze raz podkreślam: wagon bez przedziałow, czasem pieszczotliwie nazywany kurnikiem. Otóż zaczęła od... rolmopsów! Tak, śledzie ze słoika. Jakbym tego nie widział, trudno byłoby mi uwierzyć. Ale tych grubych wykałaczek wyciąganych spomiędzy zębów nie da się pomylić z niczym! Dalej szła nieszkodliwa buła z serem, blizej nieokreślone coś tam z toerbki foliowej, a na deser: papryka konserwowa! Toż to trzeba naprawdę mieć wyobraźnię, albo być w nieprawdopodobnej ciąży, żeby takie menu do pociągu zabierać. Okazuje sie, że PKP jest w zakresie jazdy z przygodami skutecznie wspierane przez samych pasażerów. To wszystko pewnie dla tych, którzy zapomną książki do pociągu. Nie da rady się nudzić. Polecam każdemu: wieczorny Berlin - Warszawa - Ekspress, w kierunku tego pierwszego.

     A teraz z innej beczki. Lubię ten stan, kiedy kładę się w domu ostatni. Kiedy sprzątam jeszcze przed nocą, uruchamiam zmywarkę, żeby cichutko szumiała, gaszę światła, a stąd i owąd zbieram ze wzruszeniem i uśmiechem porozwalaną garderobę domowników. To był kolejny, dobry dzień...