środa, 14 stycznia 2009

Dzień nie jak co dzień.

Uch, ile miałem dzisiaj zrobić. I choć dzień nie należał do leniwych, to z listy zadań nie udało się wszystkiego wykreślić. Ale ponieważ twardo postanowiłem napisać, niech choć tyle... 

      Po pierwsze Bogu co boskie, a ludziom co ludzkie. Co ludzkie i miłe. Bo otrzymałem tak wiele miłych życzeń. Za wszystkie serdecznie dziękuję. Nie ważne, czy NK przypomniała, czy nie potrzebował ktoś przypomnienia, liczy się gest. Gest, którego nawiasem mówiąc mnie samemu czasem nie udaje się wykonać. I nie będę w tym momencie nawet próbował wyjaśniać czegokolwiek bo wyjdzie, że się usprawiedliwiam. Wystarczą mi moje osobiste wyrzuty sumienia. W każdym razie jeszcze raz dzięki. 

     A teraz chciałbym opisać pokrótce (niech to będzie przyczynek do moich obserwacji podózniczych, które kiedyś z pewnością spiszę), moją kolejową folklorystyczną wyprawę do Berlina. Na stację Konin wpadłem po zajęciach, zziajany, ale nie pracą dydaktyczną, tylko biegiem przez krzaki. Postanowiłem (a w zasadzie nie mieszałbym do tego postanowienia, w ogóle mózgu bym do tego nie mieszał) przejść wieczorową porą, piechotą ze szkoły na dworzec. Źle jednak oceniłem odległość i po wielu perypetiach, w ostatniej chwili udało mi sie wbiec na peron. W pociągu Berlin - Warszawa - Ekspress oprócz charakterystycznych dla PKP przedziałów, jest też "nowoczesny" wagon bezprzedziałowy. W nim to, z uwagi na względy bezpieczeństwa późną porą miałem zarezerwowoany bilet. Kiedy tylko minęliśmy Poznań, zaczęły się atrakcje. Obok mnie usiadł jegomość,ubrany w niezbyt higieniczną kurtkę zimową, której nie pozbywał się, mimo ewidentnie wysokiej temperatury w pociągu. Ponieważ unosił się nad nim zapach toruńskiej, podwawelskiej, et consortes, nieważne z jakiej części jego jestestwa pochodzący, pomyślałem, że jeśli nie pozbędzie się owej odzieży zimowej, zaraz do kiełbasianego dołączy inny, swojski zapach. Nie pomyliłem się. Wystarczyło trzydzieści minut. Nie było mi jednak dane zbyt długo cieszyć się zapachową mieszaniną owych nieprawdopodobnych ingrediencji  kiedy ów dżentelmen świadomie dodał cokolwiek do swej osobistej perfumy otwierając puszkę Lecha Strong, żeby nie było, że nie lokalny patriota. Wysiadł w Rzepinie, po drodze rzucając kilka przezabawnych uwag, nie nadających się jednak do wypisania (nie przez używanie wulgaryzmów, ale dziwnych dźwięków jakie wydawał) na temat prędkości pociągu. Ale to nie wszystko. Tuż za mną zajęli miejsca: starszy pan (w każdym razie z wyglądu) i jego nie młodsza (w każdym razie z wyglądu) małżonka. Miło było posłuchać, a nie dało się nie posłuchać, jak bardzo się kochali, zwracając się do siebie tak, że znów nie mogę tego opisać, ale tym razem z powodów słownikowych. Czad! Aż odłożyłem lekturę, boć przecie i tak nie miałem szans najmniejszych się skupić. Aż tu nagle do mieszaniny zapachowej mego sąsiada dołącza się coś dziwnie znajomego. Okazało się, że Pani z przodu z kolei, nie jest w stanie podróżować z pustym żołądkiem, a że żołądek widocznie miała rozmiarów pokaźnych, choć sama zupełnie szczupła, jadła prawie bez przerwy. Nie to jest jednak zabawne, ale menu, jakie dobrała do pociągu, jescze raz podkreślam: wagon bez przedziałow, czasem pieszczotliwie nazywany kurnikiem. Otóż zaczęła od... rolmopsów! Tak, śledzie ze słoika. Jakbym tego nie widział, trudno byłoby mi uwierzyć. Ale tych grubych wykałaczek wyciąganych spomiędzy zębów nie da się pomylić z niczym! Dalej szła nieszkodliwa buła z serem, blizej nieokreślone coś tam z toerbki foliowej, a na deser: papryka konserwowa! Toż to trzeba naprawdę mieć wyobraźnię, albo być w nieprawdopodobnej ciąży, żeby takie menu do pociągu zabierać. Okazuje sie, że PKP jest w zakresie jazdy z przygodami skutecznie wspierane przez samych pasażerów. To wszystko pewnie dla tych, którzy zapomną książki do pociągu. Nie da rady się nudzić. Polecam każdemu: wieczorny Berlin - Warszawa - Ekspress, w kierunku tego pierwszego.

     A teraz z innej beczki. Lubię ten stan, kiedy kładę się w domu ostatni. Kiedy sprzątam jeszcze przed nocą, uruchamiam zmywarkę, żeby cichutko szumiała, gaszę światła, a stąd i owąd zbieram ze wzruszeniem i uśmiechem porozwalaną garderobę domowników. To był kolejny, dobry dzień...