wtorek, 13 października 2020

Kryzys może uczyć... Jeśli chcemy się nauczyć.


    Kryzysy są potrzebne. W nich, jak w soczewce odbijają się wszelkie niedostatki postępowania. Tak, jak mówi się, że dobrych przyjaciół poznaje się w biedzie, tak też siebie samego powinno się traktować jak przyjaciela i wykorzystać okazję, żeby się poznać. I w wymiarze jednostkowym i społecznym. Czasy dziwne nastały. Bo niby z jednej strony jesteśmy coraz lepiej przystosowani do życia, coraz więcej wiemy, ale jako społeczeństwo wciąż wykazujemy ogromny rozdźwięk między samoświadomością a tym, co robimy naprawdę. Zdecydowanym pozytywem wszelkich kryzysów jest to, że uczą. Ale pod warunkiem, że uczeń chce się nauczyć, że wyciąga wnioski, że zmienia swoje postępowanie. Czy tak będzie w przypadku tego co dzieje się obecnie? Mam poważne wątpliwości. Ale po pierwsze diagnoza.

W natłoku informacji ciężko jest wybrać to, co jest najbliżej prawdy. Najbliżej, bo tak naprawdę nawet gdy coś widzimy, nie musi takim być, na jakie wygląda. Oj tak, filozofowie o tym rozprawiają od wieków. Jeśli zaś na dodatek ktoś to relacjonuje, to zawsze przez pryzmat tego, jak to widzi. Świat nie jest bowiem taki, jaki jest, - jest taki, jakim go postrzegamy, a często też taki, jakim chcielibyśmy go postrzegać. Trochę na zasadzie: nie do końca poznałem, więc resztę sobie dopowiem wedle uznania. Nic więc dziwnego, że w powodzi informacji ciężko nam wybrać te, które w jak największym stopniu pokrywają się z rzeczywistością. Ale warto włożyć trochę wysiłku w to, żeby poszperać. Inaczej przejmujemy się tym, co inni chcą, abyśmy wiedzieli, a co z prawdą nie ma nic wspólnego. W dobie nieograniczonej komunikacji łatwo jest ludźmi manipulować. Łatwo wpuszczać do sieci informacje, które szybko znajdują odbiorców, bo są… odpowiednio przygotowane. Wiedzą to doskonale nie tylko specjaliści od mediów, które kuszą nas, aby spośród wielu jabłek na targu wybrać akurat te, które błyszczą najbardziej. Choć wata w środku. Albo wręcz robak. Wiedzą to również ci, których po prostu fascynuje rozpowszechnianie bzdur, byle by się coś działo. A niektórzy wręcz nie wiedzą, że to wiedzą, ale mają po prostu dar do zjednywania sobie innych mową perswazyjną, pełną emocji. Bo już tylko emocje na nas działają. Wiedza niestety nie. Jest jej za dużo. To trochę tak, jak kiedyś śpiewała bodaj Ewa Bem o pomidorach - gdy ich w bród to nie smakują. Dlatego ludziom się nie chce. Nie sprawdzają. Nie myślą, zostawiają to innym. Sami łykają tylko emocjonalne informacje, na dodatek ładnie, bo sensacyjnie wyglądające. Niestety myliłby się ten, kto uważałby, że konsekwencją takiego stanu rzeczy jest wyłącznie powszechna niewiedza krocząca do spółki z durnotą. Do tego dochodzi też zacietrzewienie. I prościutka droga do fanatyzmu i ekstremalnych zachowań. Czemu? Bo jeśli przyswajamy coś, co jest nasączone emocjami, jak dobry tort ponczem, to nic dziwnego, że sami się nakręcamy do granic jedyną słusznością tego, cośmy właśnie przyswoili. Taki stan można określić nie tylko jako fanatyzm, zatwardzenie w swoich racjach, ale jest to też stan, w którym wyłączamy kompletnie w naszych umysłach opcje krytycznego myślenia. Tracimy umiejętność niewierzenia samym sobie. Czemu to ważne i niebezpieczne? Bo właśnie przestajemy szukać dalej, sprawdzać, drążyć, nie dopuszczamy do siebie innego punktu widzenia, innego spojrzenia. I jak ryba na haczyk, dajemy się złapać na coś, co popularnie określa się dzisiaj jako fake newsy. Na dodatek bronimy ich niczym Rejtan atakując jednocześnie bezpardonowo każdego, kto się choćby wychyli z wątpliwościami. Pomaga to w polaryzacji i tak już spolaryzowanego społeczeństwa. Czego nie dokonali niemiłościwie nam panujący, rozdzielając ludzi na „pisowych” i „niepisowych”, tego dopełniła pandemia. Przestało mnie śmieszyć to, że ludzie bezrefleksyjnie powtarzają brednie dotyczące wirusa, zasypując dziurę wątpliwości bylejaką informacją, byleby była kategoryczna. Na dodatek jedynym argumentem w dyskusji są inwektywy ad personam. Nie dziwi mnie to, bo już dwieście lat temu niejaki Schopenhauer zauważył, że gdy w dyskusji nie ma się nic sensownego do powiedzenia, to obraża się innych. Grunt został doskonale przygotowany, bo w naszym społeczeństwie nauczyciele są zidiociali, lekarze to złodzieje, sędziowie to kasta a profesorowie sitwa durnot. Zniszczono jakikolwiek autorytet, choć tak naprawdę był on niszczony już od dłuższego czasu przez samych rodziców, którzy starając się zapewnić wszystko, z bezstresowym wychowaniem włącznie, swoim pociechom, spowodowali, że autorytet stał się Mieczysławem Foggiem społeczności - niby jest, być może fajny, ale zdecydowanie dla dziadków i pradziadków.

No i co w związku z tym? Co zrobić? Jaką naukę wyciągnąć z tego kryzysu, który tak naprawdę jest po prostu kumulacją wielu okoliczności, w tym takich, które spokojnie drążyły naszą kulturę od dawna?

Po pierwsze przestać wzmacniać jednostki od małego w złudnym przekonaniu samodzielnej, własnej mocy. Obrzydliwa kultura sukcesu wpajana od małego, indywidualizm, na który się stawia, nawet pod pozorem tak zwanej pracy zespołowej, tak naprawdę wbija jednostkę w przekonanie, że poradzi sobie sama. Zawsze i wszędzie. A to przecież jakby po prostu powiedzieć komuś: nie oglądaj się na innych, a jeśli już, to traktuj ich narzędziowo. Proszę się zastanowić, czy uczy się w szkole, czy nas uczono, prawdziwej pracy zespołowej? Sukcesu grupy? Odpowiedzialności za nią? No raczej nie, bo to każdy z nas z osobna miał po prostu dostać piątkę bądź szóstkę. Do tego jeszcze jakże częste w szkole powiedzenie: nie zaglądaj do kolegi, rób sam. A przecież do diabła żyjemy w społeczeństwie, na dodatek w czasach, gdzie nikt nie jest i nie będzie samowystarczalny, bo mamy lekarzy, prawników, hydraulików, elektryków, kucharzy, mnóstwo, mnóstwo ważnych zawodów, ale nikogo, kto skupiałby je wszystkie! Na dodatek samodzielność powoduje właśnie, że nie potrzebujemy kogoś kto wie lepiej, wie więcej, wie coś, czego nie wiemy my. Zaczyna się od autorytetu rodziców, którzy sami sobie go grzebią nie potrafiąc być wzorem do naśladowania, poprzez nauczycieli, których grzebią również rodzice, twierdząc nie raz do własnych dzieci, że mają głupią tę panią, czy pana, aż po autorytety społeczne, które opluwają choćby politycy - niedouczone kreatury, które żyją za cudze pieniądze i nie mają ani wiedzy, ani umiejętności, ani kultury. Wszyscy się zgadzamy, że dzieci i młodzież rozpaczliwie potrzebują autorytetów, bo w tak zróżnicowanym świecie po prostu się gubią. Ale nie tylko nie potrafimy im owych autorytetów dać, ale na dodatek wciąż obrzucamy łajnem tych, którzy się na te autorytety nadają. Włącznie z nami samymi. Zatem pozwólmy dzieciakom patrzeć na autorytety, pozwólmy współpracować. Nie uczmy w zglobalizowanym świecie wściekłego indywidualizmu i parcia do sukcesu, bo robimy krzywdę i im i sobie. Uczmy słuchania innych, uczmy lekarzy zawodu a ludzi, że lekarza trzeba słuchać, bo się zna. Że sędzia się dużo uczy prawa, którego my nie znamy, więc trzeba ufać jego autorytetowi. Owszem, w każdej profesji znajdzie się nieprofesjonalna czarna owca. Ale uczmy od małego, że to wyjątki, które nie powinny mieć wpływu na obraz całości, a nie odwrotnie: że skoro jeden sędzia ukradł batonika to wszyscy sędziowie to złodzieje.

Po drugie: uczmy samodzielności, ale w myśleniu. Uczmy mieć własne zdanie, uczmy myślenia krytycznego. Wciąż mówimy dzieciakom kto jest dobrym bohaterem z literatury, kto jest złym. Dajemy klucze, uczymy pamięciowo, co w dobie informacji dostępnej w smartfonie jest absurdem. Dzieci dowiadują się na lekcji czym jest pantofelek (o żyjątko tutaj chodzi) i muszą się nauczyć na pamięć organelli owego pantofelka, ale nie wiedzą jak można by znaleźć z łatwością informację o nim w bibliotece albo w sieci i jak odróżnić te, które dotyczą pantofelka od tych, które niczego nie dotyczą. Szkoła uczy pamięciowo wzorów, a nie uczy myślenia krytycznego. Bo i jak by mogła, skoro to, czego uczy nie ma prawa z zasady być poddawane w wątpliwość. Sokrates się już dawno przewrócił w grobie. Pozornie to, o czym teraz piszę kłoci się z tym, co napisałem powyżej. No bo jak nauczyciel ma być autorytetem skoro jego uczeń może podejść krytycznie do tego, co on mówi? Absolutnie się nie kłóci, jeśli nauczyciel będzie tym, który właśnie nauczy, jak się uczyć, który nauczy, żeby zawsze krytycznie patrzeć na to, co już wiemy. Taki był właśnie Sokrates - sam o sobie twierdził, że jest głupi i był niekwestionowanym autorytetem. Dwa i pół tysiąca lat temu. I nadal jest. Przynajmniej dla niektórych.

Po trzecie: dostrzegajmy człowieka w kimś kto nie jest nami. Zastanówmy się, zanim powiemy komuś, że „razem z włosami wyszedł mu rozum”, czy sami chcielibyśmy coś takiego w dyskusji usłyszeć. To oczywiście powiązane jest z moim pierwszym postulatem, bo jeśli nie umiemy tak naprawdę żyć i działać w grupie, jeśli jesteśmy nastawieni na nasz własny sukces, to nic dziwnego, że tak łatwo przychodzi nam gnojenie innych. Zwłaszcza gdy do tego dokładamy kompleks niższości podpowiadający nam (najczęściej zgodnie z prawdą), że ten drugi naprawdę może wiedzieć więcej od nas. Dlatego trzeba go zgnoić, zdeptać w dyskusji. Obrazić tak, żeby już nie mógł zaskoczyć nas żadnym racjonalnym argumentem. Ludzie, zrozummy, że naprawdę możemy często nie mieć racji. Otwórzmy się na to i spróbujmy cześciej zadawać sobie pytanie: a może jednak jest inaczej?

Kończę już, bo jedną z cech dzisiejszych czasów jest niestety brak chęci do czytania dłuższych wywodów. Męczą. Nie jest to dziwne, skoro codziennie musimy przyswoić tyle dziwnych bodźców i informacji. Napiszę jeszcze tylko, że gdzieś w głębi mojej niepoprawnej, optymistycznej duszy wierzę, że może choć w małym stopniu wyciągniemy wnioski z kryzysu, w jakim się teraz znajdujemy. I jak po burzy wyjdzie słońce, w którym dostrzeżemy, jak wiele nas ta burza nauczyła. Oby!

czwartek, 3 września 2020

Poranne refleksje rodem z pociągu

    Przeczytałem właśnie feministyczny artykuł o sytuacji kobiet w czasie pandemii. O tym, między innymi, że wobec braku płatnych form opieki to one przyjmują na siebie ciężar opieki nad dziećmi. I tak sobie pomyślałem o feminizmie jako takim. Czy nie powinno być przypadkiem tak, aby zastanawiać się nad rolami genderowymi, zamiast ciągle patrzeć na temat z perspektywy feminizmu? Owszem, autorką artykułu jest kobieta, więc patrzy na temat z tej właśnie perspektywy. Nie uważam siebie za antyfeministę, raczej za feministę, a tak naprawdę za osobę opowiadającą się po prostu za gender equality. Bo tez myślę sobie o biologicznych rolach, w których różnice są oczywiste. Ludzie mają dzieci i jest to fakt, dzięki któremu wciąż istniejemy na tej planecie. I to kobiety te dzieci rodzą, więc jest też rzeczą naturalną, że to one mają większą więź z kimś, kogo dziewięć miesięcy rozwijają wewnątrz własnego organizmu i kosztem tegoż. Rola ojca jest już w tym momencie sprawcza, ważna, ale i drugorzędna. Otacza opieką przede wszystkim matkę, stąd również istniejące w jej łonie dziecko, ale bezpośrednio w jego rozwoju udziału nie bierze. Dlatego może się wydawać, że rola opiekuńcza matki jest mimo wszystko bardziej… No po prostu bardziej. Rozumiem jednak chęć kobiet, zupełnie naturalną, do rozwijania również siebie i własnej kariery, czy samej siebie ot tak po prostu. Posiadanie dziecka nie musi być powodem do tego, aby własne życie zamykać tylko i wyłącznie w kręgu macierzyństwa. Poza tym tacierzyństwo uważam za rzecz piękną i dojrzałą z punktu widzenia zarówno samego mężczyzny, jak i związku, w którym decyzje zapadają obopólnie i nie przez pryzmat podejmującej jej osoby, ale z uwzględnieniem potrzeb obu stron. Natomiast z drugiej strony nie można mieć wszystkiego. Decyzja co do osiągnięcia pewnego status quo pociąga za sobą pewne konsekwencje. Nie dotyczy to wyłącznie dziecka, ale generalnie decyzji dotyczących naszego życia. Pójście na studia mimo konieczności pracy wiąże się z tym, że nie będzie wolnego czasu po pracy a obciążenie psychiczne znacznie wzrośnie. Kupno samochodu wiąże się z tym, że trzeba planować budżet z uwzględnieniem paliwa, ale też kosztów eksploatacji i amortyzacji: samochód to też ubezpieczenie, przeglądy, mechanik. Posiadanie psa to zupełnie inna optyka organizowania życia: wyjście na spacer, wyjazdy z uwzględnieniem czworonoga, etc. Być może dziwnie to wygląda, gdy zestawiam samochód z dzieckiem, ale chodzi mi o to, że każda decyzja co do stanu naszego życia pociąga za sobą konsekwencje. Jeśli decyduję się na związek z kimś, z kim mogę (planowane bądź radośnie przypadkowo przyjęte) mieć dzieci, to muszę liczyć się z tym, że dziecko wymaga opieki, że dziecko wymaga wychowania, że dziecku nawet najbardziej wykwalifikowana niania rodziców nie zastąpi. Szlag mnie mówiąc szczerze trafia, gdy się mówi, że to pandemia stanowi problem, bo nagle ktoś musi się zająć opieką nad dziećmi. Instytucjonalizacja naszego życia włączyła dzieci w magiczny i złudny krąg usług: obiad ugotuje restauracja, pranie zrobi pralnia, sprzątnie Pani Jadzia, a dzieckiem zajmie się Pani Anitka. A w domu Pan Romek na telefon wszystko naprawi. Dziecko nie jest ani brudną koszulą, ani żarówką do wymiany, żeby je z założenia oddawać w obce ręce do wychowania. I tak dochodzimy do sedna: ktoś się musi nim zająć. I to od rodziców zależy kto to będzie, choć wraca jak bumerang problem, że mama jest do tego jakby bardziej predysponowana. I nie piszę teraz tego z perspektywy kultury, ale z perspektywy natury po prostu. Z perspektywy kultury zaś zastanawiam się nie tylko nad rolą kobiet, która tylko pozornie wydaje się drugorzędna i podporządkowana. Trochę w życiu poznałem kulturę Islamu i pewnym momencie zrozumiałem, że podział ról w tej kulturze jest pewnym modelem rozwiązania problemu: życie to praca i dom i obie te sfery są równie ważne, więc trzeba jakoś role podzielić. Dyskusyjna jest oczywiście kwestia odgórnego podziału tych ról, ale w gruncie rzeczy problem mają jednak rozwiązany. Problem, z którym cywilizacja tak zwanego Zachodu nie może sobie poradzić, zbyt często udając, że go w ogóle nie ma. A jest. I to jest szerszy: w życiu nie można mieć wszystkiego. Kariera w ogromnym stopniu wyklucza życie domowe. Jeśli do tego dodamy tak zwany tradycyjny podział ról, to mamy: kobiety sfrustrowane, zmęczone, wracające z pracy, bo przecież chcą też się w niej spełniać, ale gotujące obiad, zajmujące się dziećmi, etc. I zarabiające mniej, bo przecież nie są w stanie (oczywiście teoretycznie ironizuję) być tak wydajne w pracy jak mężczyźni, skoro mają też obowiązki domowe. Ale pamiętajmy, że z drugiej strony jest też mężczyzna, którego role kulturowe dotyczą nie mniej. Często feministki zapominają, że rola mężczyzny tylko pozornie jest o niebo lepsza od roli kobiet. Mężczyzna wychowywany jest w kulturze siły. Musi być twardy, nie płakać lecz walczyć. Być bezwzględnym: tak jak kobiety chciałyby móc bez ograniczeń wspinać się, nawet bezwzględnie po szczeblach kariery, tak od mężczyzny często po prostu się tego wymaga. Facet musi umieć się bić, musi być przy tym odpowiedzialny. Do tego dokłada się również biologia, która sprawia, że kobieta jest mniejsza, więc gorzej radzi sobie z podnoszeniem ciężarów. Kiedy czytałem o tym, że wiele kobiet w pandemii skazanych jest przez system na rezygnację z pracy, bo trzeba zając się dziećmi, pomyślałem sobie o hipotetycznym przykładzie, w którym w domu mężczyzna jest górnikiem. No przecież nie zamienią się na role… Pomyślmy czasem również o tym, że facet, który zostaje jedynym żywicielem rodziny czuje na sobie olbrzymi ciężar odpowiedzialności. Naprawdę poczucie, że jak cokolwiek pójdzie nie tak, to żona i dzieci nie będą mieli co jeść, potrafi być równie frustrujące jak brak możliwości robienia kariery bo trzeba w domu z dziećmi zostać. 
    Czy zatem rodzi się w mojej głowie jakaś konkluzja z tych rozważań? Owszem. Może jest tak, że nam się na tym Zachodzie po prostu wszystko pomieszało? Przez to, że rozwój cywilizacyjny i technologiczny zostawił daleko w tyle rozwój kulturowy. Modele tak zwane tradycyjne zderzyły się z rosnącym konsumpcjonizmem a poczucie standardu życia wzrosło nam do tego stopnia, że przestaliśmy oglądać się na cokolwiek innego. Może zatem za dużo po prostu chcemy? Bo gdyby nie dzielić ról domowych między kobietę a mężczyznę, lecz rozłożyć je pomiędzy nich? Gdyby kulturowo naturalnym stał się mężczyzna czuły, cieplejszy, nieco słabszy od macho, a kobieta nieco silniejsza od mimozy? Gdyby robienie kariery nie oznaczało zatracenie się w wyścigu szczurów, lecz pozwalało zapewnić byt rodzinie, która jest równie ważna? Tak, wiem co piszę: równie ważna, bo sądzę, że priorytetem powinien być zawsze człowiek jako podmiot. Czyli krótko mówiąc: JA. Jeśli ja będę ze sobą szczęśliwy to dam szczęście innym: społeczeństwu w pracy i rodzinie w domu. Im jestem starszy, tym bardziej się zastanawiam nad koniecznością jasnej hierarchizacji: najpierw rodzina, potem cała reszta. Nie jestem wcale pewien, czy to dobre podejście. A co, jeśli trzymać wszystkie te sfery na równi? Ja, rodzina, praca? Czy nie spowodowałoby to wyważenia? I może tradycyjny podział doby: trzy razy po osiem: osiem na pracę, osiem na sen, osiem na dom, nie ma sensu? A może osiem na sen, sześć na pracę, sześć na dom i cztery na siebie ma go więcej? Może też ograniczmy potrzeby konsumpcyjne, a zajmijmy się sobą, partnerem, dziećmi, domem? Wówczas być może znajdziemy równowagę, która pozwoli na pozbycie się problemów: kto ma się w rodzinie rozwijać a kto zająć dziećmi (jakby zajęcie dziećmi zamykało drogę do rozwoju). No właśnie, przecież to model szczęśliwego dzieciństwa: trochę szkoły, trochę rodziców, trochę czasu dla samego siebie i dużo zdrowego snu. Może warto jednak wziąć z tego przykład? Sami sobie spróbujcie odpowiedzieć na te pytania.

poniedziałek, 29 czerwca 2020

Powyborczo, ale na spokojnie



Emocje społeczne dzień po wyborach są widoczne, ale nie można powiedzieć, że jak rzadko kiedy. Raczej normalne jest, że gdy ludzie czekają na rezultat własnych wyborów, tracą cierpliwość, a emocje biorą górę. Ale na te wybory trzeba by spojrzeć bez emocji, bo doszło do takiej sytuacji, w której te emocje mogą okazać się wręcz niebezpieczne.


Mimo paskudnej pogody szedłem dzisiaj ulicą uśmiechając się do ludzi, z którymi łapałem kontakt wzrokowy i myślałem sobie o tym, jakim narodem tak naprawdę jesteśmy. Co oznaczają te wyniki, w których prawie połowę głosów zdobyła osoba dzieląca społeczeństwo, osoba, która niedługo po poprzednim wyborze dała wyraz tego, że nie rozumie roli, jaką przyszło jej odgrywać, gdy stwierdziła, że nie jest prezydentem wszystkich Polaków, bo tak się nie da. Owszem da się, gdy tylko jest się osobą otwartą, oddziela się rację stanu od własnych poglądów i wciela się w sposób właściwy w wykonywaną przez siebie rolę. Niestety ten człowiek nie dorósł do stanowiska jakie pełni i jakie prawdopodobnie (oby jednak nie) przyjdzie mu pełnić nadal. Przywołałem na myśl komentarze, jakie od rana czytam na temat cudzych wyborów, bo jakoś niewiele osób odniosło się do własnych, za to z ochotą i dramatyzmem zaczęło oceniać cudze. I zrozumiałem, że tak nie wolno.


Istotą działania, trzeba przyznać genialnego działania, partii rządzącej jest właśnie odwołanie się do ludzi przeciętnych, niewykształconych, biernych, biednych i nienajlepiej radzących sobie z rzeczywistością. Prezesowi naprawdę można zarzucić wiele, ale politycznego geniuszu z pewnością nie można mu odmówić. Gorzej tylko, że pod jego, być może nawet słuszną ideę poprawy losu tych, co nie potrafią, podpinają się kanalie polityczne, które rzeczywiście nie potrafią. W zasadzie nic. Oprócz pobierania pensji za swoją indolencję. I tutaj tkwi prawdziwy problem: krąg takich, co nie potrafią jest bardzo szeroki, bo obejmuje takich, którzy nie potrafią, bo nie mają do tego warunków, np. osobistych, bo są wykluczeni, bo przez lata pracowali a teraz nie mają nic, z uwagi na brak umiejętności walki o swoje i rozpychania się łokciami. Ale w tym gronie są również miernoty, które w pełni świadomie nie potrafią być specjalistami w żadnej dziedzinie, zatem przyjmują postawę roszczeniową a wszystkich tych, którzy nie będą im pomagać utrzymać się na powierzchni nazywają złodziejami, bandytami, gorszym sortem, kastą, etc. I to wobec takich ludzi powinna być skierowana agresja społeczna, a w zasadzie nie tyle agresja, co asertywność i konsekwencja. 


Niewiele rzeczy aż tak mnie dziwi jak to, że dumny naród, który przynajmniej deklaratywnie nie daje sobie w kaszę dmuchać, który tak wiele przeszedł w swojej historii godzi się na bylejakość praktycznie w każdej dziedzinie. Mimo, że Polacy są bardzo pracowitym, potrafiącym włożyć mnóstwo żmudnego wysiłku w ciężką robotę, narodem. Czemu zatem pozwalamy na to, żeby utrzymywać klasę próżniaczą w polityce? Czemu pozwalamy na bałagan w administracji, na to, żeby ekipy remontowe pozostawiały po sobie niedoróbki, żebyśmy każde nowe, czyste, cudnie urządzone miejsce zaśmiecili, lasy powycinali a resztkę zasypali śmieciami, na to, abyśmy byli niewolnikami we własnym kraju, bo nie trzeba mieć Bóg wie jakiego doświadczenia, aby wiedzieć, że najbardziej agresywnymi, krwiopijczymi menadżerami są Polacy. Sami na tę bylejakość pozwalamy, ale czemu?


I myślę sobie zaraz, że to właśnie dlatego, że mała w nas jest wiara w to, że potrafimy coś więcej. Że to od nas wiele zależy. Że sami możemy urządzić swój kraj. Bo niby gdzie i kiedy mieliśmy się tego nauczyć? I tutaj dochodzimy do sedna moich wypocin. Oddaliśmy dyspozycję władzy w ręce bylejakich miernot, którym pozwoliliśmy myśleć, że mają władzę. Tyle jest obrońców konstytucji, a przecież jej pierwsze artykuły mówią o tym, że Rzeczpospolita jest dobrem wspólnym, a władza należy do NARODU. A nie do partii, która akurat wygrała wybory. Tylko kto ma to ludziom uświadamiać?


Nie mamy dobrych, silnych elit. W wyniku historycznych zaszłości i niewydolności systemu mamy szczątkowe elity społeczne, które nie czują odpowiedzialności za pozostałą część narodu, za to czują zdecydowaną wyższość. I ją okazują. A tymczasem okazywanie komuś wyższości wynika tak naprawdę z własnej słabości. Jeśli wiem więcej niż inni, jeśli mam więcej doświadczenia, jeśli każda moja opinia jest dokładnie przemyślania, a nie zaczerpnięta, to tym bardziej powinienem spokojnie do niej przekonywać tych, którzy tej wiedzy, doświadczenia, umiejętności samodzielnego kojarzenia i analizowania faktów mają mniej. Prawdziwa elita czuje odpowiedzialność za resztę, a nie okazuje wyższości. Jej wyższość okazuje się sama w wiedzy, w kulturze, w zachowaniach, które powinna zaszczepiać. Człowiek, który wywyższa się nad innych, sam czuje się słaby, zdaje sobie sprawę z miałkości własnych kompetencji. Dlatego nikomu, kto czuje na sobie odpowiedzialność lepiej wykształconego, bardziej ukulturalnionego, etc. nie wolno mówić o innych, że są motłochem, niedouczoną, niewykształconą tłuszczą, bydłem, etc. Właśnie na tym polega w Polsce problem, że mamy mnóstwo niewykształconych, słabo wykwalifikowanych, nieumiejących czytać ze zrozumieniem, czy krytycznie oceniać faktów ludzi. I do nich właśnie zwraca się obecna władza dając im złudne poczucie dumy, niestety nie z bycia człowiekiem jak każdy inny, ale właśnie z bycia niewykształconym. I trafia w sedno, bo cała reszta, która to wykształcenie ma, ma dostęp do kultury tzw. wyższej, której może i nie rozumie, ale w której uczestniczy, patrzy na ów prekariat z góry. I właściwie, nawet nie powiem, że łatwo jest ludzi na siebie w takim układzie napuścić, bo tak naprawdę w ogóle prawie nic nie trzeba tutaj robić. Ludzie sami się na siebie napuszczają. Należy tylko przekuć energię potencjalną w kinetyczną, że się tak ściśle, fizycznie wyrażę. I idzie samo. I skaczemy sobie do gardeł, wyzywamy się, uwalniamy nieprzebrane pokłady agresji i chamstwa, które nie doprowadzą nas WSZYSTKICH do niczego dobrego.


A tymczasem dobrze jest pamiętać, że:


1. Ludzi słabo wykształconych jest cała masa i jest to zaszłość, z której długo nie wyjdziemy, bo choćby nasz system edukacyjny jest niewydolny, ba jest do niczego. Nie uczy życia w społeczeństwie, nie uczy współpracy, nie uczy krytycznego myślenia, nie uczy samodzielności, ale uczy bzdur, kombinowania, zabiegania wszelkimi środkami i sposobami o oceny, myślenia wedle przyjętych z góry schematów, bezrefleksyjności, zawiści. Do życia nie przygotowuje wcale.


2. Tak długo, jak Polak będzie wykorzystywał Polaka, będziemy tutaj mieli nadętych bogatych, którzy sądzą, że kupno siedemdziesięciocalowego telewizora z Netflixem i naśladowanie celebrytów, bo nas na to stać, predysponuje do bycia społeczną elitą. A z drugiej strony będą osoby ze słusznym skąd inąd przekonaniem, że ktoś nie dość, że patrzy na nich z góry, to ich wykorzystuje tylko dlatego, że nie są wykształceni, albo nie są cwaniakami. To jest zupełnie naturalne, że takie warunki rodzą agresję. A jednocześnie to obrzydliwe, gdy się gardzi tymi, z których pracy się żyje, jednocześnie wykorzystując ich jako tanią, szarą siłę roboczą.


3. Niestety profesorowie, osoby utytułowane, mające z zasady pełnić rolę autorytetów w narodzie wpisują się w ten trend: zdobywają literki przed nazwiskiem, ale żyją we własnym świecie, wzajemnie klepiąc się po plecach, bawiąc się w polityczne gierki we własnym towarzystwie, typu kto komu doktoranta uwali, podkładając sobie świnie, a przede wszystkim posługując się hermetyczną nowomową, z której nic nie wynika, nawet dla nich samych. Za to patrząc z góry i bez szacunku na tych, którzy tych literek nie mają. Ze zdumieniem obserwuję, jak pięknie wyglądają rozmaite konferencje naukowe, na których opowiada się dyrdymały, w szczególności w naukach humanistycznych i społecznych. Wszystko ubrane w terminologię, której przeciętny człowiek nie rozumie, i dobrze, bo wówczas dostrzegłby mizerię owych dokonań naukowych, autorytetów, które same siebie określiły jako uznane. Tymczasem w dyskusjach dotyczących realnych problemów pozostawiają decyzje niedouczonym pod każdym względem politykom: jakoś o sześciolatkach w szkołach, o systemie edukacji, o systemie zdrowia nie słychać donośnego wołania świata naukowego. Cóż, być może stracił on już umiejętność kontaktu z rzeczywistością faktyczną, świetnie czując się w swoim wysublimowanym naukowo świecie?


Co zatem możemy zrobić?


Przede wszystkim nie dawać satysfakcji tym, którzy bazują właśnie na tym, żebyśmy skakali sobie do gardeł. Niestety cała nasza klasa polityczna jest do wymiany, ale nie jesteśmy, póki co, w stanie jako Naród ich wymienić, bo nie ma na kogo. To z pewnością potrwa, bo nawet młodzi ludzie rozumieją, że jeśli nie są w stanie niczego się porządnie nauczyć, to kariera polityczna stoi przed nimi otworem. Za to wszyscy ci, którzy czują, że wiedzą więcej, że mają, lub mogą mieć wpływ na innych, mogliby robić po prostu swoje: tłumaczyć, gasić w zarodku agresję, przedkładać rzeczowe argumenty nad emocjonalne wybuchy. Przecież wiedzą jak to robić, bo… wiedzą więcej. Nie obrażać się na nikogo, nie obrażać innych, uczyć jak być prawdziwym obywatelem. Mam wrażenie, że nie mamy już innych środków i możliwości. Rewolucji w tym narodzie nie zrobimy, samo się nie poprawi, co widać po obecnych wynikach wyborczych. Musimy się pogodzić ze stasus quo i wziąć do roboty organicznej. Mimo, że szkoła ze swoim skostniałym systemem, z narodowowyzwoleńczą narracją, z odklejeniem od rzeczywistości wcale nam w tym nie pomaga. Ale szkoła to nie tylko system. Szkoła to też ludzie, a znam sam wielu nauczycieli, którzy mimo tej beznadziei systemu robią swoje i robią to świetnie. 





Zatem kochani, do roboty. Każdy niech robi swoje najlepiej jak potrafi. I nie bądźmy bierni, zwracajmy uwagę innym. Gdy śmiecą, gdy robią coś nie tak jak powinni, gdy nie wykonują należycie swoich obowiązków. Ale bez agresji. Spokojnie, rzeczowo, uparcie, asertywnie. Może tak doczekamy czasów, gdy „polska bylejakość” będzie tylko parą nic nieznaczących słów, związkiem frazeologicznym bez pokrycia znaczeniowego. I uśmiechajmy się do siebie. I tyle.

piątek, 3 kwietnia 2020

Wywiad ze sobą

Przyszła zatem koza do woza – rzec by można posługując się mądrością ludową. Lub też nawet nosił wilk razy kilka… Po kilku rocznikach moich studentów, których prosiłem o rozliczenie się ze sobą w wywiadach, pora na mnie. A ponieważ najtrudniejszą rzeczą, jak się okazuje, jest wymyślenie struktury takiego wywiadu i wymyślenie doń stosownych pytań, zatem zacznę od takich, które mogą wydać się sztampowe, ale otworzą coś, co mam nadzieję, popłynie samo. Zatem:
- Jak myślisz? Kim jesteś?
- No proszę, a to jest pytanie, którego każdy powinien się obawiać. Nie tylko ci, którzy nie lubią o sobie mówić, ale też ci, którzy to uwielbiają. Ci drudzy bowiem mogą nie wiedzieć, kiedy skończyć. Poza tym egzystencjaliści przecież twierdzili, że nie ma właściwiej odpowiedzi na to pytanie. Zresztą można by się zastanowić, co się tutaj powinno znaleźć. Czy opis składający się po prostu z cech? Tylko czy samemu można własne cechy opisać? Jeśli faktualne, to tak. Jestem mężczyzną, mam czterdzieści parę lat, ponad 180 centymetrów wzrostu i 90 kilo wagi. Od jakiegoś czasu, bo przedtem było znacznie więcej. Łysieję, mam wąsy i brodę, itd. Reszta niestety wchodzi w ocenę i przestaje mieć walor obiektywności. Więc pojawia się tu problem, że skoro już musimy subiektywnie, to czy powinienem robić to ja, czy ktoś inny? Myślę, że najlepiej byłoby złożyć i jedno i drugie razem, bo ja mogę opisać co we mnie siedzi. Choć nie wiem też czy słowo „mogę” nie jest tutaj też trochę na wyrost. A ktoś powinien to skonfrontować z tym, co wychodzi na zewnątrz i jest widoczne. Tylko pytanie, czy ma to sens? I czy warto temu poświęcać aż tyle energii, bo taki opis byłby samorozwijający się. A zatem bardzo długi.
- No to może tak standardowo i po mniejszej linii oporu: gdybyś miał się komuś przedstawić w tzw. żołnierskich słowach.
- No nie wiem czy to się w ogóle uda. Bo czasem sam nie wiem czy się znam. Kiedyś z pewnością od razu określiłbym siebie jako otwartego na świat i ludzi, radosnego, niepoprawnego optymistę. A teraz? Myślę, że otwarty na świat z pewnością tak. Lubię chłonąć świat. Szczególnie zmysłami, ale to przecież zawsze tylko początek poznania. Bo potem lubię analizować to, co poznałem. Jestem sensualistą, to na pewno. I jeśli jest takie słowo: gnozeofil, to nim jestem, a jeśli nie ma, to proponuję stworzyć. O, właśnie stworzyłem.
- I co to słowo dokładnie oznacza?
- Takiego, co lubi poznawać. A tak przy okazji myślę, że tworzenie własnego słownika ze słów zasłyszanych jak i własnych neologizmów z pewnością mnie charakteryzuje. Nie będę tutaj sypał przykładami z rękawa, wystarczyć musi wiara w to, że teraz mówię prawdę.
- No dobrze, oprócz danych obiektywnych, które oczywiście można rozszerzyć o piwne oczy i fakt, że jesteś koziorożcem, mamy też gnozeofila i słowotwórcę. Co jeszcze? Co z tym optymizmem? Pozostał?
- Myślę, że pozostał. Pewnie, że są chwile zwątpienia. W życiu nie może być tylko z górki. Zresztą uważam, że nie doceni dobra ani szczęścia ktoś, kto nie zna zła ani nieszczęścia. Rzecz w tym, że te chwile zwątpienia z wiekiem coraz łatwiej przychodzą. I coraz trudniej je odrzucać. Ale w ogólnym rozrachunku tak, wierzę w to, że będzie dobrze. 
- Wierzysz? Właśnie, a co z wiarą? Jesteś osobą wierzącą?
- Każdy jest osobą wierzącą, bo każdy w coś wierzy. Inaczej albo wiedzielibyśmy wszystko albo właśnie nic w ogóle. Kwestią jest tylko to, w co się wierzy. W Boga nie. Nie mam łaski wiary. Jest wiele spraw, które umieściłbym raczej przed znakiem zapytania niż na półce z napisem: wierzę. Na przykład czy jest jakiś plan, mechanizm odgórny, czy to wszystko jednak jest kwestią przypadku? Choć z drugiej strony pewne życiowe obserwacje i doświadczenia pozwalają na wyciągniecie wniosków, które można by poprzedzić słowami: wierzę, że tak jest, bo przecież pewności nie mam. 
- Na przykład?
- Hm. Na przykład pieniądze. Wierzę w to, że w moim przypadku musi być przepływ w kasie. Zawsze, gdy sam sobie przykręcam kurek, przestają przychodzić. Ale kiedy tylko wydaję, pojawiają się nowe. Oczywiście nie spadają z nieba, ale pojawia się konkretna okazja, żeby zarobić. 
- A pieniądze są ważne?
- Oczywiście! Dawno minęły czasy, gdy można było wypełniać sobie gębę frazesami o tym, że nie są istotne. Żyjemy w tak skomercjalizowanej rzeczywistości społecznej, że ich istotność jest dla mnie niepodważalna. Owszem, nie mógłbym powiedzieć, że są najważniejsze, bo są zdecydowanie ważniejsze sprawy, ale pieniądze są potrzebne. Niestety dają szczęście. Ważniejsze jest na przykład zdrowie, ale gdy go brakuje, trzeba mieć pieniądze na naprawę. I tak dalej. 
- A co jeszcze umieściłbyś na liście wartości ponad pieniędzmi?
- Miłość. Dla mnie jedyny czynnik, który potrafi zwalczyć egoizm. A egoizm to potężna i ważna rzecz. Mam w sobie pokłady zdrowego egoizmu. Ale większe jeszcze pokłady miłości. Z tym, że miłość ma sens wtedy, gdy się ją dzieli, a właściwie nią obdarza. W pełni ujawnia swoje piękno, gdy wraca. Winna być wzajemna. Nie mówię tu o miłości do samego siebie, choć ta też jest ważna. Jeśli ktoś nie kocha siebie, to trudno mu będzie pokochać kogokolwiek. Miłość bowiem to również akceptacja. W tym akceptacja wad. Jeśli nie ma akceptacji wad to trudno mówić o miłości. To raczej przywiązanie. Coś co często pojawia się w związkach nie pracujących nad miłością. A kiedy w ogóle wad się nie widzi, to jest zauroczenie. To z kolei charakterystyczne dla początków. I ważne, bo tak się właśnie miłość rodzi.
- To jak to właściwie jest? Miłość się rodzi czy wypracowuje?
- Jedno i drugie. To trochę jak z dzieckiem: rodzi się, ale potem czeka nas ciężka praca nad nim. Wychowanie, ale też akceptacja, danie wolności, nie urabianie pod nasz obraz, bo przecież każdy jest podmiotową osobowością. I ta praca powinna być ciągła, tak jak nie można wziąć wolnego od bycia rodzicem. Bo miłość jest właśnie jak wolność: nie jest dana raz na zawsze. 
- Czy masz coś jeszcze, czym chciałbyś się scharakteryzować?
- O tak, z pewnością. Takich cech jest całe mnóstwo. I zabawna rzecz, gdy teraz się nad nimi zastanawiam, próbując je skategoryzować na dobre i złe, czyli tak naprawdę na te, które w sobie lubię i te, których nie, to dochodzę do wniosku, że nie jest to możliwe. Bo moje cechy raz mnie denerwują, a innym razem nie. Przecież to są moje cechy, one mnie charakteryzują, taki jestem.
- To może jakieś przykłady takich ambiwalentnych cech?
- Oczywiście. Na przykład niecierpliwość. Bywa tak, że pozwala podjąć szybko decyzję. Ale też nie zawsze przecież dobrą. Przy czym wyznaję zasadę, że konsekwencja złej decyzji nie służy do biadolenia, roztrząsania czy żałowania, ale staje się problemem, który trzeba rozwiązać. I nauczką. Czasem jednak mnie samego denerwuje to, że zamiast poczekać, ja muszę teraz, zaraz. Zrobić, kupić, mieć, powiedzieć. Bo niecierpliwość jest cechą, która rozlewa się na wszystkie aspekty życia. Choć z drugiej strony… Potrafię też układać puzzle, choć z braku czasu ostatnich nie skończyłem. A teraz, gdy mam dwa koty, zostawianie ich niedokończonych na stole nie jest najlepszym pomysłem. Niecierpliwość łączy się z kolejną cechą, jaką jest słomiany zapał. Jestem burzą pomysłów, no oczywiście nie cały czas, ale mam takie chwile erupcji kreatywności. Budzi się wówczas we mnie człowiek renesansu. Piętnaście różnych rzeczy na raz. Czasem wydaje mi się, że ja jestem wprost stworzony do tego, żeby mieć kilku asystentów. Bo zadam temat, a oni mogliby wejść w szczegóły. To te mozolne szczegóły, ta cierpliwa robota organiczna już mnie z czasem nudzi. Choć przyznam też, że jak się już rozkręcę to potrafię długo nad czymś pracować. Muszę się wtedy jednak maksymalnie skupić, bo najmniejsza rzecz, najdyskretniejszy impuls, który mnie wytrąci z rzeczy robionej i kierujący uwagę na coś innego powoduje, że już moje myśli wędrują samopas w nowe obszary. I potrzeba kogoś, kto albo mnie przywoła do porządku, albo pomoże mi skończyć co zaczęte. Najbardziej i najlepiej to widać przy pisaniu. Jak się rozkręcę i skupię, to słowa się ze mnie po prostu wylewają. Może z tą cechą powinienem być liderem zespołu? No cóż, szkoda, że nie muzycznego, bardzo bym chciał śpiewać, ale w tej materii natura się średnio popisała. To przeskakiwanie z tematu na temat prowadzi do kolejnej cechy, która może jest cięższa do pozytywnego ocenienia, ale ją z kolei, nie wiedzieć czemu, bardzo u siebie lubię. To chaotyczność. Szczególnie właśnie w tych momentach, w których jestem kreatywny. Być może dlatego ją lubię, gdyż ta chaotyczność ma też swoją drugą, bardzo pozytywną twarz. Ja wszystko co robię, nawet gdy tego nie kończę, robię z energią. Na tak zwanego maksa. Naprawdę. Niektórzy nawet twierdzą, że przez to ciężko za mną nadążyć. A ja bym nawet powiedział, że sam za sobą nie nadążam. Dlatego czasem pisanie sprawia mi trudność, bo nie nadążam za swoimi myślami. Nie chodzi tu nawet o samą czynność pisania. Bo nawet gdybym się nagrywał, to by nie pomogło. Po prostu zanim wyrażę cokolwiek expressis verbis, to już mam mnóstwo myśli następnych. 
Poza tym z dobrych cech wymieniłbym u siebie wrażliwość, empatię, miłość do zwierząt, umiejętność autorefleksji, choć to jest akurat we mnie wyuczone i wypracowane. A ze złych upartość, pamiętliwość, apodyktyczność. Choć w zasadzie… Nie, dobrze, tak zostawmy. Aha i gadatliwość. Tak bardzo chciałbym czasem zamilknąć, a nie potrafię.
- No właśnie, ambiwalencja nie zawsze daje się utrzymać. Bo chyba masz takie rzeczy, które naprawdę lubisz?
- Tak, majonez (śmiech). Lubię czerpać z życia garściami. Jak już wspomniałem, jestem sensualistą, uwielbiam, gdy moje zmysły dostarczają mi bodźców. Nawet niekoniecznie uważanych za przyjemne. Dlatego np. lubię horrory. Lubię gotować, ale w zasadzie po to, aby karmić ludzi. Owszem, upitraszenie czegoś samo w sobie sprawia mi przyjemność, ale jak mogę to komuś podać i widzieć ten specyficzny uśmieszek zadowolenia na twarzy – to jest dopiero przyjemność. Lubię zwiedzać nowe miejsca, łazić bez celu w miejscach, których nie widziałem dotąd. Uruchamia mi się wtedy w głowie wyobraźnia, latają obrazy, przychodzą nowe pomysły, inspiracje. Mam w sobie chyba dużą potrzebę kreacji, tworzenia, nawet jeśli to dotyczy tylko mojego wewnętrznego świata. Lubię muzykę – znów, wszystko kręci się wokół zmysłów: smaki, zapachy, obrazy, dźwięki. Ale lubię też ciszę. Czasem, ale ona musi mieć coś w zamian. Na przykład cudny widok w górach, niezmącony hałasem.
- I nie męczy Cię takie ciągłe atakowanie zmysłów?
- Męczy, oczywiście, ale to satysfakcjonujące zmęczenie też lubię. Kiedy człowiek po prostu pada po wspaniałym, pełnym wrażeń dniu. I śpi jak dziecko. To cudne uczucie. Choć faktycznie trzeba mieć pewną strategię – jeśli dzień był pełen wrażeń, wypada go zakończyć jakimś wyciszeniem. Może być lampka wina, książka, byle jednokanałowo. Bo inaczej człowiek się kładzie z wielką karuzelą w głowie, a wówczas trudno jest zasnąć. No i z czasem widzę – komputer przed snem to wróg numer jeden.
- Dobrze, zajmijmy się, wobec tego tym, czego nie lubisz?
- Z biegiem czasu uzbierało się trochę w koszu na śmieci, do którego nie chciałbym zaglądać. Wciąż nie lubię golonki (znów śmiech), w ogóle tłustego mięsa. Ale tak poważnie trzeba by tutaj rozgraniczyć rzeczy, których unikam jak ognia, bo na przykład mnie paraliżują i się ich po prostu boję, od takich, których po prostu nie lubię. W pierwszej kategorii zdecydowanie umieściłbym chamstwo. To jest coś, co mnie po prostu zatyka, obezwładnia i czuję coś, czego nienawidzę, mianowicie niemoc. Nie mam pojęcia jak z nim walczyć, bo odpowiedź agresywna na agresję niczego nie załatwi. A inna odpowiedź mi po prostu nie pasuje. Dlatego w przypadku chamstwa wolę się zachować jak rak pustelnik – schować w skorupkę. Nie lubię zaś bezrefleksyjności – takiej zacietrzewionej głupoty, odpornej na wszelkie argumenty i zapleśniałej w swojej własnej racji. Nie lubię też rozmemłania, takiej degrengolady. No i nie lubię nie mieć pieniędzy. Nie chodzi o to, że lubię być bogaty – nawet nie wiem, czy to lubię, bo nigdy nie byłem, ale nie lubię uczucia, gdy muszę się martwić o podstawowe potrzeby. Zamiast kierować energię na rzeczy ważne, to zamartwiać się z czego popłacę rachunki, czy kupię rzeczy potrzebne. Jak paliwo do auta, bo chyba najstraszniejszą dla mnie rzeczą byłoby nie móc wracać do mojego ukochanego domu z pełnej wrażeń podróży. Uwielbiam dom – nie budynek, nie mieszkanie, ale wiesz, Dom, miejsce, które jest znajome, takie Twoje, w którym masz swoje zabawki i kogoś, z kim go dzielisz. Ale zamknięcie mnie w tym domu na stałe byłoby straszne. A poza tym mam lęki i koszmary jak każdy z nas. Obudzenie się w środku zamkniętej trumnie, wrzuconej do wody. Choć nie, u mnie nie wiedzieć czemu nawet nie trumna, ale szafa! Tak, być zamkniętym w szafie wrzuconej do wody. Koszmar!
- I tylko tego się boisz, czy jeszcze czegoś?
- Przede wszystkim nie lubię mówić, ani nawet myśleć o lękach. Bo raz uruchomionej myśli trudno się potem pozbyć. To jest taki mechanizm, który łatwo u mnie włączyć, ale potem on działa już samopas. Boję się wyłączenia z życia, samotności i boję się o bliskich, że coś im się stanie. To chyba nie są jakieś oryginalne strachy? Oryginalnego powodu chyba nie mam. I nie chcę dłużej o tym mówić. Cały czas, ustawicznie walczę ze sobą, aby martwić się rzeczami zastanymi a nie przyszłymi. Przyszłości nie ma (jeszcze) i nie wiadomo jaka będzie. Cóż, wychodzi różnie.
- No widzisz. Ale w ten sposób następne pytanie nasunęło się samo: co jeszcze chciałbyś w życiu zmienić?
- Powinienem teraz teatralnie westchnąć i oznajmić, że no, to jest trudne pytanie. Ale tak nie jest. Wiem z czym walczę na co dzień, wiem na czym poległem, ale jak się zaprę to do walki wrócę. Chciałbym móc na bieżąco rozprawiać się z własną prokrastynacją. Odkładanie rzeczy na później to moja osobista walka. Niestety na wielu frontach. Począwszy od tego, że talerzyk odkładam do zlewu, zamiast od razu włożyć go do zmywarki. Choć muszę przyznać, że czasem jest to prokrastynacja wymuszona. Kiedy siadam do pisania czegoś konkretnego i czuję, że to nie ten czas, że nic nie wymyślę, że muszę się zabrać za coś innego, bo przyjdzie chwila i „machnę” tekst z radością i weną – w takich przypadkach nie walczę i wiem, że to dobre. Niestety dobre, ale czasem z fatalnymi skutkami, bo przychodzi deadline i wtedy ze łzami w oczach i duszą na ramieniu, ale piszę. 
- No dobrze, nie rozgaduj się, bo z pewnością są też inne rzeczy wymagające pracy.
- O, tak, chciałbym umieć się skupić na robieniu jednej rzeczy. Nie potrafię czasem skanalizować umysłu, zbyt często i daleko myśli mi uciekają. Ale o tym już przecież mówiłem. Natomiast kończy się to tym, że robię kilka rzeczy na raz. To czasem bardzo męczące, a przeważnie bardzo wkurzające. Choć sam przebieg tego, gdy robota po prostu pali mi się w rękach nawet mnie cieszy i zadowala. Dziwne, gdy teraz o tym myślę, to wydaje mi się to jednak mniej wkurzające niż sądziłem. Bo ja przecież lubię, gdy coś się dzieje. 
Natomiast w wymiarze globalnym to chciałbym, aby ludzie się bardziej otwierali na wiedzę, w tym na wiedzę o drugim człowieku. Bo najłatwiej jest powiedzieć, że chciałoby się, aby się ludzie kochali na świecie i żeby panował pokój. Owszem, chciałbym, żeby panował pokój, bo to jest straszne, że ludzie się aż tak krzywdzą. Ale nie unikniemy krzywdzenia się w ogóle. Dlatego nie chciałbym wcale, żeby się wszyscy kochali. To bez sensu. Chciałbym, żeby wszyscy byli empatyczni i refleksyjni. Żeby uczyli się. W tym, co najważniejsze, jeden drugiego. A wtedy byśmy bardziej o siebie dbali, wtedy nie krzywdzilibyśmy się aż tak potwornie. Każdy potrafiłby po prostu pomyśleć, co czuje ten drugi, do czego w konsekwencji mogą doprowadzić jego działania? Planecie to by przecież też pomogło. 
- Nie bardzo rozumiem tej myśli, że nie chciałbyś, aby się wszyscy kochali… Mógłbyś to trochę rozwinąć?
- Owszem. Po prostu świat jest bardzo różnorodny. I my, ludzie w nim istniejący też jesteśmy różnorodni. Niektóre rzeczy nam się podobają, a inne nie. I to bardzo dobrze, bo trudno docenić piękno jednego bez odniesienia do czegoś, co nam się nie podoba. Ale podobnie jest z ludźmi. Dobrze, że w świecie są tacy, których polubić nie chcemy, bo dzięki temu skłaniamy się bardziej ku tym, z którymi nam po drodze. Tamci na pewno znajdą takich, którym podpasują. Rzecz tylko w tym, aby ludzi, których nie lubimy omijać lub z obojętnością akceptować. Trudno, tacy są i już. A nie krzywdzić.
- Da się tak?
- No pewnie, że się da. Jeśli mam pracować z kimś, kogo nie lubię i mimo starań polubić nie mogę, to po prostu robię swoje, utrzymuję kontakty profesjonalne, nawet się uśmiecham, ale nie wchodzę w bliższe relacje. Przerzucam emocje na pracę, nie na osobę. Natomiast najgorsze jest w takim wypadku nakręcanie się niechęcią do takiej osoby. Wtedy ani relacja, ani praca dobrze nie idą. A odbija się to na nas samych. Pamiętajmy, że nienawiść do kogoś zżera nas samych, a nie tę osobę, której nienawidzimy.
- Łatwo powiedzieć…
- A trudno wykonać. Owszem, wymaga to pracy, ale jest możliwe. I satysfakcjonujące. Choćby z takiego egoistycznego powodu, że możemy wówczas poczuć satysfakcję, że jesteśmy o niebo lepsi od osoby, która jest wobec nas wroga.
- A co z tą krzywdą? Dlaczego nie unikniemy krzywdzenia się?
- Bo krzywda nie zawsze od nas zależy. Zło jest wpisane w ten świat czy tego chcemy czy nie. Może to będzie dość przejaskrawiony i makabryczny przykład, ale jeśli któryś z moich rodziców zszedłby z tego świata, to z pewnością by mnie tym skrzywdził. A przecież nie mają na to większego wpływu.
- Większego? A jakiś mają?
- Oczywiście. Wszyscy powinniśmy dbać o siebie z myślą o tych, którzy nas kochają. Jak ja umrę, to nic mi po tym, bo mnie już nie będzie, ale powinienem też myśleć o tych, którzy kochają mnie. Właśnie ich swoim odejściem skrzywdzę.
- Zanim jednak umrzesz, bo przecież każdego to czeka, żyjesz. Czego chcesz od życia?
- Poczekaj, to dobre pytanie. Bo w pierwszym przypływie myśli chciałbym na nie odpowiedzieć tak, że chciałbym tych rzeczy, które sprawiają mi przyjemność, a nie chciałbym tego, co mnie denerwuje, albo czego chciałbym za wszelką cenę uniknąć. Ale pomyślałem sobie, że chyba jednak nie tędy droga. I wiesz co? Już wiem, że chciałbym, aby życie mi nie przeszkadzało po prostu. Resztę to sobie sam wypracuję. Ułożę.
- No coś Ty, przecież są rzeczy, na które nie masz wpływu.
- No tak, ale mam wpływ na to, co z nimi zrobię. Jak zareaguję, co zrobię z konsekwencjami. Pamiętaj, że konsekwencje naszych decyzji są nasze. Więc najważniejsze są właśnie te decyzje. One zależą od nas. Od nas samych. Szczęście nie spada z sufitu, pracujemy nad nim sami.
- Szczęście? A czym ono jest dla Ciebie?
- Wbrew pozorom, niczym skomplikowanym. W tym, aby je pojąć pomógł mi mój zawód. Bo wiadomo – Epikur… Szczęście dla mnie to stan, w którym jeść i pić mi się nie chce, nie zdycham z gorąca ani nie jest mi zimno, nic mnie nie boli, mogę kochać, bo mam kogo, nie martwię się o rachunki, zmieniam świat na moim lokalnym poletku i mam się zawsze czego uczyć i co poznawać. A na dodatek jak idę do lustra, to widzę uśmiech na mojej pucołowatej gębie. Lubię tę gębę, choć nie leży ona specjalnie w moim estetycznym guście.
- Czy nie uważasz, że te słowa świetnie nadają się na pointę tego wywiadu?
- Właśnie tak uważam, ale nawet nie chciałem tego sugerować. Kończymy już? Proszę! Kolejna robota czeka.
- Tak, kończymy, bardzo dziękuję.
- Bardzo proszuję (mówiłem, że jestem słowotwórcą!)

poniedziałek, 3 lutego 2020

     Chciałbym bardzo mieć tyle czasu i na tyle nierozlataną głowę, aby móc pisać nie tylko wówczas, gdy coś mnie do szału doprowadza. Niestety bywa tak, że czuję, iż ciśnienie w tej części mojego mózgu, która odpowiada za emocje, jest już tak wielkie, że muszę. 
     Nie będę tutaj pisał o sprawie nowej, ale o takiej, która niczym rak toczy nasze społeczeństwo i jest kolejnym przejawem strat społecznych, które dzięki obecnie nami rządzącym będzie trudno odrabiać przez całe lata. 
     Nie tak dawno obiegła kraj długi i szeroki sprawa bulwersująca, pewnej Pani "profesor" z dużego, państwowego uniwersytetu. Pani ta na swoich wykładach dotyczących socjologii rodziny miała opowiadać dyrdymały dotyczące poglądów uważanych w niektórych kręgach za "opisujące tradycyjny model rodziny". Muszę przyznać, że pierwszą rzeczą, która mnie tutaj od razu wewnętrznie rusza jest sformułowanie "tradycyjny model rodziny". Wiele już lat mam do czynienia z tzw. pedagogiką rodziny i międleniem w kółko tego tematu. Im więcej się o tym nasłuchałem, tym mniej byłem w stanie sobie zracjonalizować owo pojęcie. Czym jest bowiem tradycyjny model rodziny? Czy związkiem kobiety i mężczyzny, czy kobiety i mężczyzny i dzieci (ilu?), czy kobieta, mężczyzna, ich rodzice plus dzieci...? Jak ma się do tego kwestia relacji między członkami takich rodzin? A co z rodzinami: bezdzietnymi, wielodzietnymi, rozbitymi, zrekonstruowanymi? Takimi, w których jedni dziadkowie się nie przyznają, itd, itp.? Można by pomyśleć, że wywołuję kolejną czczą dyskusję akademicką. Ależ nie, jestem jak najdalszy od tego. Kłopot bowiem polega na tym, że w pewnych kręgach, uważanych za opiniotwórcze, a na dodatek takich, które swoją rolą opiniotwórczą przejęły się na tyle, iż uważają się za opiniodawcze, na dodatek monopolistyczne, używa się tego określenia jako punkt wyjścia do narzucania jedynie słusznego stylu życia. I wychodzą z tego już nawet nie jaja, ale dramaty życiowe. Wyrzuca się na margines: matki samotnie wychowujące dzieci (sama chciała, pewnie była nie do zniesienia, skoro chłop ją rzucił, a poza tym  może po prostu dziwka, że sobie zrobiła dziecko nawet nie wiadomo z kim): ojców w podobnej sytuacji, bo ojciec przejawiający uczucia w ogóle jakoś się nie mieści w ramach percepcji co poniektórych określających się mianem konserwatywnych (którego to pojęcia tak naprawdę nie rozumieją), dziadków z dziećmi, osób samotnych z wyboru albo z musu - przykładów można dać mnóstwo. Co najważniejsze, mówi się tutaj o jakichś nieokreślonych związkach kulturowo - formalnych (wypracowanych na przestrzeni dziejów, jakby nic się w uwarunkowaniach w historii nie zmieniało), a nie o rzeczywistych relacjach, które powinny być podstawą każdej rodziny. Tak, szanowni państwo, rodzina to nie jest żaden związek kobiety i mężczyzny, dwóch mężczyzn, dwóch kobiet, kogokolwiek i psa, bla, bla, bla. Rodzina to jest wspólnota, którą łączy poczucie tej wspólnoty właśnie, uczucia długofalowe przynależności, miłości, solidarności, przyzwyczajeń i tego wszystkiego, co sprawia, że rodzina, choćby miała to robić wyłącznie w sytuacjach kryzysowych, ale trzyma się razem i jest dla siebie. Jeśli zatem mówimy o rodzinie tradycyjnej, to jest nią taka rodzina, która przestrzega tradycyjnych wartości, cokolwiek miałoby to oznaczać, a nie stanowi wydłubany z nosa model kogokolwiek z kimkolwiek. Zajmijmy się wreszcie relacjami wewnątrz rodziny, bo z tym jest problem, a nie wytyczaniem kto z kim ma mieszkać, sypiać i w ogóle spędzać życie. Pomóżmy ludziom, którzy taką rodzinę chcą tworzyć, zamiast wytyczać im jakikolwiek model. Tyle charakterów ile ludzi, więc modelowanie w przypadku rodziny jest jak prostowanie linii papilarnych.
     Wracając jednak do przypadku rzeczonej Pani wykładającej. Zadałem sobie trud przyjrzenia się bliższemu sprawie, bo uważam, że w dobie tyleż atrakcyjnych, bo strasznych, co nie mających zbyt wiele wspólnego z prawdą nagłówków, jest to ważne. I cóż się okazało? Po pierwsze, że dorobek naukowy tej Pani nie jest imponujący, co świadczy już powoli tradycyjnie o kondycji polskiej nauki wziąwszy pod uwagę fakt, iż Pani jednak jest po habilitacji. Po drugie jest to dorobek faktycznie związany z jedną opcją światopoglądową, co samo w sobie nie jest absolutnie niczym złym, bo każdy ma do tego prawo. Ale już treść i sposób wykładania jest nie do zaakceptowania z punktu widzenia właśnie wolności myślenia, której idea akademickości jest podstawą, a na którą sama Pani "profesor" się w swoich wypowiedziach tak kuriozalnie, acz skrzętnie powołuje. Pomijam już fakt, że nie bardzo rozumiem co ma wspólnego rozwój płodu (o którym rozprawiała ochoczo, jak się okazuje), z socjologią rodziny, ale istnieje zasadnicza różnica pomiędzy przekazywaniem opinii (powinny być rozmaite) a ich ocenianiem. Przez dwadzieścia lat moich wykładów nie przyszłoby mi do głowy bronić jakiegokolwiek światopoglądu jako jedynego słusznego. Owszem, zdarzało mi się, że przedstawiałem swój, że dawałem argumenty za innym czy przeciwko, ale zawsze starałem się przedstawiać też odrębny punkt widzenia podając argumenty zarówno za jak i przeciw. Bo ideą wykładania jest pokazać sprawę i pobudzić do krytycznego, racjonalnego myślenia, a nie bronić swojego własnego światopoglądu. Nie na tym polega wolność wypowiedzi. Poza tym przez tyle lat nauczyłem się jednego: łatwo jest urazić ludzi, którzy siedzą, słuchają i mają nadzieję, że będę tym, który ich czegoś nauczy. I takim urażeniem zawodzę pokładane we mnie zaufanie. Wówczas z pewnością trudno mówić, że jestem dobrym wykładowcą, dobrym akademikiem, rzetelnym naukowcem. 
     O tym, co przy okazji całej sprawy wypisują media pisać nie będę, bo nie mam najmniejszego zamiaru odnosić się do bezczelnych manipulacji świadczących wyłącznie o kompletnym braku rzetelności tych, którzy z zasady mają przekazywać informację.
    Natomiast chciałbym się wypowiedzieć o wynikającym z całej sprawy merytorycznym clou, które jest tak naprawdę również zamiarem i trzonem mojej wypowiedzi. Rzeczona Pani i jej obrońcy bronią czegoś, czego nie rozumieją, atakują coś, co jeszcze mniej rozumieją i dokładają cegiełkę do powstawania przekonań, których wynikiem są z kolei zachowania krzywdzące ludzi. Kolejny nastolatek popełnił samobójstwo w Warszawie z powodu szykan związanych z nieumiejętnością odnalezienia się w panujących wzorcach kulturowych, a w zasadzie właśnie dlatego, że inny wymagali od niego w chamski sposób, aby zachowywał się tak, jak każe "tradycja" i "tradycyjny model". Ile jeszcze będzie trzeba tłumaczyć, w tym ludziom wykształconym, że skoro mówią o tradycji, to jest to pojęcie nie związane z naturą, a z kulturą, co jest właśnie znaczeniem słowa GENDER w odniesieniu do płci. Ile jeszcze musi zginąć młodych (i starszych) ludzi robiących sobie krzywdę, aby ktoś zrozumiał, że są osoby, które nie są w stanie żyć wedle narzuconego przez kogokolwiek stylu? Dlaczego niektórzy uważają, że mężczyzna musi być wielki, silny i agresywny, a kobieta wylaszczona, posłuszna i nie wykazująca oznak przesadnej mądrości (w przeciwieństwie do uległości - im większej, tym lepiej). Paradoksalnie te same osoby wyzywają na muzułmanów, że ci traktują kobiety jak niewolnice, brudasy jedne! Ja naprawdę jestem w stanie zrozumieć, że komuś się taki model podoba - jeśli ktoś chce być osiłkiem skupiającym wokół siebie uległe blondynki w kozaczkach, to niech będzie. A jeśli znajdzie blondynki, które mu będą uległe i będą miały kozaczki, to tym lepiej. Dla niego i pewnie dla blondynek. Ale niech się odpierniczy od reszty, która chce żyć po swojemu. Żyj i pozwól żyć to taka prosta zasada, a jak się okazuje tak trudna do przyswojenia przez niektórych.  
     Nie mam już czasem siły tłumaczyć, co to jest gender i na czym polega, że "chrześcijański" ojciec rodziny, głowa domu oraz zajmująca się dziećmi żona, to też jest ideologia gender. Że nie ma czegoś takiego jak ideologia LGBT, że jest to skrót od tych wszystkich, którzy chcą po prostu kochać tych, do których natura ich prowadzi i chcą być zostawieni w spokoju i mieć prawo do tego, aby żyć po swojemu nie narzucając swojego stylu innym. Że wreszcie najbardziej chrześcijański model rodziny prezentował sam twórca chrześcijaństwa, Jezus z Nazaretu, który nie miał żony, nie miał dzieci, a głosił miłość bliźniego. Tylko tyle i aż tyle!