niedziela, 15 marca 2015

Lament nad nauką

Większość produkcji polskiego świata naukowego, szczególnie w naukach społecznych czy humanistycznych to niestety chłam. Produkcja wynikająca z potrzeby systemu. Powielająca istniejące wzorce, hasła i cytaty, które poukładane winnej konfiguracji i kolejności mają stanowić nową jakość w świecie nauki. Jeśli patrzymy na średniowieczny system scholastyczny, który przy pomocy racjonalizmu, ale przede wszystkim logiki usiłował wypracować jak najwięcej wniosków ze skończonej ilości materiału danego „z góry”, to można mieć wrażenie deja vu, bowiem i dziś ze skończonej ilości materiału, który z biegiem życia okazuje się po prostu oczywisty, wytwarza się mnóstwo artykułów, monografii, referatów, badań, które, dla przykładu, potwierdzać mają jakże odkrywczą tezę, że rodzina jest podstawowym środowiskiem życia człowieka, lub, że dzieciom należy jak najbardziej pozwolić odkrywać rzeczywistość samemu. Lubo wciąż i na okrągło zastanawiać się co miał na myśli autor danego dzieła, społecznie, czyli powszechnie uważanego za wiekopomne. Tymczasem rozwój psychologii  już dawno uświadomił nam wszystkim, że tego co autor miał na myśli mógł nie wiedzieć nawet sam autor. Dekonstruktywizm najlepszym przykładem.
Tymczasem nie przyciągnie się młodych ludzi do humanistyki, jeśli będzie ona nudna i bezproduktywna. Czym  mają się kierować młodzi ludzie poszukujący wzorców w świecie humanistyki? Powielanymi w artykułach hasłami? Banialukami wciąż usiłującymi wykreować idealny obraz rzeczywistości kreowanej przez człowieka, tyle, że  nie potrafiący się uporać z rzeczywistymi problemami. Co z tego, że wiemy, iż współczesny człowiek ma o wiele więcej bodźców wokół siebie, zatem trudno mu jest siebie samego ogarnąć w chaosie świata, jeśli nie ma konkretnych propozycji co z tym zrobić, bo przecież Wisły kijem się nie zawróci. Próbuje się na przykład na siłę egzekwować tradycyjne modele i wartości, a przecież nie jesteśmy w stanie zmienić współczesnych warunków i czynników budujących relacje społeczne. Innymi, prostszymi słowy, nie zmieni tego co się dzieje w świecie aby stworzyć idealne warunki do funkcjonowania np. rodziny. W ogóle w moim mniemaniu nie jesteśmy w stanie kreować środowiska wobec rodziny zewnętrznego. Ale i przestrzeń „intrarodzinna” jest przestrzenią autonomiczną i takową powinna pozostać. Nie można w szczególności oceniać panujących w niej relacji, czy ich regulować. Trzeba raczej wskazywać takie rozwiązania, które mają charakter pomocowy, w szczególności tam, gdzie dzieją się rzeczy niepokojące. A już szczególnym niepokojem napawa mnie nacechowane negatywnie określanie tzw. rodzin alternatywnych. Trzeba pogodzić się z nimi, bo w świecie coraz bardziej różnorodnym kulturowo, coraz bardziej napełnionym bodźcami, koniecznością podejmowania decyzji, jednym słowem coraz bardziej różnorodnym, również formy życia społecznego, w tym przede wszystkim rodzinnego, będą różnorodne. Nie ma przy tym znaczenia jakie być powinny. One BĘDĄ różnorodne. Warto zatem być może skupić się na tym, aby dostosowywać człowieka do świata, skoro ciężko dostosować świat do człowieka. Dotyczy to zresztą wielu aspektów, w tym niektórych uważanych do tej pory za święte, choć gdyby zastanowić się, dlaczego niektóre wzorce uświęciliśmy, nie bardzo jesteśmy w stanie udzielić odpowiedzi na takie pytanie.
Dziś młodzież nie potrzebuje profesora, który wie. Wiedzieć może dziś praktycznie każdy. Rozumieć już nie. A umiejętność zrobienia czegoś użytecznego z wiedzą humanistyczną dana jest już naprawdę nielicznym. Dlatego potrzeba profesora, który pokazuje, jak współczesny świat zrozumieć, jak się w nim odnaleźć, ale też jak być wzorem, który przetrwała zachowując koherencję między tym co opowiada a jaki jest. Bo coraz bardziej młodym potrzeba pewnej szczerości bycia. Spójności obrazu z dźwiękiem. W świecie, który mówi jedno, a robi drugie.
Faktyczny zaś etos profesora polega niestety w wielu przypadkach na przydaniu liter. Można z łatwością pokazać, jakie są wypowiedzi profesorów. Czy to ma być autorytet? Większość z nich wymaga, aby wypowiadać ich tytuł wielką literą, ale swoją postawą nie są dla nikogo autorytetem, lecz odstraszaczem. Lub wzorem do naśladowania jedynie pod tym względem, że szybka kariera naukowa podszyta polityką, nie nauką, daje taką właśnie uprzywilejowaną pozycję. Sprzyja temu niestety system, w którym naukowcy ścigać się mają w pozyskiwaniu punktów za publikacje, które wymagają cytowania siebie nawzajem, najczęściej w małym, hermetycznym środowisku, w którym również odbywa się proces recenzowania, czyli dopuszczania do ujrzenia światła dziennego efektów pracy po godzinach. Obciążenie, w szczególności klasy doktorskiej jest bowiem ogromne. Wynika z dysproporcji, wręcz z przepaści pomiędzy stosunkiem pensji do obowiązków, jaka występuje w przypadku niesamodzielnego i samodzielnego pracownika naukowego. W świecie, w którym samochód jest standardem, nie luksusem, obraz naukowca, który jest ascetą nie zainteresowanym posiadaniem laptopa,  niestety jest tyleż archaiczny, co niemożliwy do osiągnięcia. Żyć chce każdy. Każdy chce móc uczestniczyć w osiągnięciach cywilizacji. W dawnych czasach pewną kompensacją dóbr materialnych było posiadanie wiedzy, która miała charakter elitarny. Dziś, w społeczeństwie opartym na wiedzy, pozycja i rola naukowca jest inna. Nie uczestniczy w elitarnym świecie wiedzy, bo nie jest on już elitarny, więc czemu ma uczestniczyć w elitarnym świecie ascezy i ubóstwa?
Pracuje zatem za trzech, dając się wciągnąć w machinę rynku edukacyjnego, co sprawia, że na głęboką analizę zachodzących w świecie procesów nie tylko nie starcza mu czasu, lecz miejsca w zapchanym do granic powinnościami dnia codziennego mózgu.
Z kolei profesor, który nie ma już tyle obowiązków z racji swego tytułu, często uważa, że oprócz wymagania szacunku z uwagi na swój tytuł, nic nie musi. Bo jest profesorem. Nie czuje na sobie presji bycia intelektualną elitą społeczną, czuje jedynie splendor tytularny z tym związany.
I taki świat prezentujemy młodym, jednocześnie wciskając im na siłę tzw. tradycyjne wartości, które w połączeniu z obrazem tych, którzy im je serwują, skutkują niczym innym jak odrazą, a w najlepszym wypadku powątpiewaniem w sens… W sens czego? A proszę: humanistyki, edukacji, stosunków społecznych, wartości w ogóle. I sami sobie dopowiedzcie w sens czego jeszcze.

„I tak to się kula spode łba kołysze”
Wyznania Łysola, tom 1.

niedziela, 1 marca 2015

Społeczne - antyspołeczne

Czasem się zastanawiam, dlaczego społeczeństwo nasze musi być w swych protestach tak strasznie aspołeczne. Protest sam w sobie jest nie tylko słuszny, ale jest przede wszystkim demokratyczną, najbardziej co prawda radykalną, ale jednak demokratyczną formą wyrażenia niezadowolenia z zarządzania społeczeństwem. I jestem jak najbardziej zadowolony, gdy widzę, że ludzie protestują, bo to oznacza, że im zależy, że wiedzą, że od nich zależy, że czują, iż mają wpływ na to, co w przestrzeni społecznej się dzieje. Ale protest musi z takich właśnie przesłanek wynikać, to raz. Denerwują mnie protesty, w których jednostki wykorzystując psychologię tłumu wyprowadzają ludzi nie tyle na ulice, co w pole. Bo tak naprawdę na plecach danych grup społecznych usiłują zbić kapitał polityczny, a pisząc, że wcale nie chodzi im o treści z transparentów, napisałbym banał w stylu: a jak się rozejdą chmury za dnia, to wychodzi słońce. To najbardziej obrzydliwa dla mnie forma populizmu, wybić się na lotnych hasłach, na niezadowoleniu społecznym, a potem… Historia doskonale pokazuje, że tacy ludzie zapominają o cudzych krzywdach, dzięki którym znaleźli się u żłobu, ja pokazywać już tego nie muszę.
                Ale tak naprawdę nie o tym chciałem. Bo po drugie zastanawiam się, czemu te protesty są organizowane tak naprawdę w taki sposób, ze stanowią automatyczny powód do protestowania dla innych. Śmiem wręcz twierdzić, że protesty społeczne są u nas tak naprawdę antyspołeczne. Oto bowiem protestujący przeciwko polityce rządzących, decydentów, czy jak ich tam nazwiemy, utrudniają życie nie im, lecz innym, zwykłym, przeciętnym członkom społeczeństwa. Przecież blokując drogi, tory, ulice, przeszkadzamy wyłącznie sobie. Paląc opony, narażamy na smród okolicznych mieszkańców, dzieci w parku, etc. Masa krytyczna, która protestuje przeciw samochodom, podkręca spiralę nienawiści u wszystkich stojących w autach w korkach – w ten sposób nikogo do jazdy rowerem nie zachęci, wręcz przeciwnie. Rolnicy blokujący drogi utrudniają życie mieszkańcom miast, przez co nie zyskują ich przychylności, lecz, coraz częściej przekonanie, że się tym rolnikom w pewnych częściach ciała poprzewracało. A takich przykładów odmrażania uszu na złość mamie mamy przecież dużo więcej. I tym samym zamiast budować społeczną solidarność przeciw władzy, tak naprawdę sami siebie nastawiamy coraz bardziej przeciw sobie. A dla władzy jest to tylko przyczynek do bycia coraz bardziej arogancką, bo zamyka się ona w swoich kręgach, w swoich twierdzach i z narastającym rozbawieniem patrzy na ludzi, którzy kłócą się na przejściu dla pieszych, bo jeden z nich protestując je blokuje, a drugi chce się po prostu dostać do domu. I tak właśnie pełni frustracji rozszerzamy ową frustrację na innych, równie bogu ducha winnych jak my sami. A potem się dziwimy, że społeczeństwo jest podzielone, że sobie sami skaczemy do gardeł. A władza w coraz wyższych wieżach z kości słoniowej robi swoje. Niezależnie od opcji. I tylko ci, co naprawdę chcą trafić do takiej wieży i z góry patrzeć na innych, z lubością wykorzystują ludzi organizując kolejne społeczne – antyspołeczne protesty. I tak od zimy do wiosny, od wiosny do zimy. Hop bęc!

„Maryna, a wytrzyj kurze!
A której, bo kur mamy siedem?”

Z cyklu: Klechdowy zawrót głowy